Podróż México... do trzech razy sztuka*
Udało się! Po raz trzeci! Prawie trzydzieści godzin na nogach, z czego dwanaście w powietrzu, i wczoraj koło dziewiętnastej znowu mogłem poczuć ten cudowny smród jakim poci się Miasto Meksyk.
Nawet nie wspominam, że ledwo żyłem wysiadając z samolotu, że godzinne opóźnienie działa na nerwy (szczególnie kiedy, w typowo angielskim stylu, informacja o opóźnieniu podawana jest wraz z tysiącem irytujących przeprosin), że nie potrafię spać w samolocie, itp... Po co o tym pisać, jeśli już po kilku chwilach od wyjścia z samolotu napełnia człowieka radość w najczystszej postaci?
Tak jak poprzednim razem na początku trasy, Miasto Meksyk stanowiło tylko punkt przesiadkowy. Dlatego prosto z lotniska, za 240 pesos (!!!), autoryzowaną taksówką, przetransportowaliśmy się na Terminal Norte - jeden z czterech gigantycznych dworców autobusowych w Ciudad de México. Bezpieczeństwo w tym mieście słono kosztuje. Ale nie radzę na nim oszczędzać!
Szczęśliwie, mimo opóźnienia, do autobusu zostały nam dwie godziny, więc była okazja, by przyjrzeć się pasażerom...
Zadziwia przede wszystkim ilość bagaży jaką targają ze sobą meksykańscy podróżni. Nawet my, mimo że przylecieliśmy na trzy tygodnie, mamy tylko nieduże plecaki. A miejscowi? Większość wygląda tak, jakby właśnie się przeprowadzała. Ogromne kartony, wielkie torby (takie, jakie u nas można spotkać na wschodnich targowiskach;-) i mniej lub bardziej obwiązane sznurkiem lub obklejone taśmą pakunki. Wyraźnie widać też, że z Miasta wyjeżdża wieś. Świadczą o tym choćby tradycyjne stroje, słomiane kapelusze, sporo chińsko-tandeciarskiej mody i lekkie zagubienie, podobne do naszego, mówiące "chce się stąd w końcu wydostać!".
Nie wiem czy to z jakiejś specjalnej okazji, czy to codzienna norma, ale dworzec pełen był niepełnosprawnych na wózkach. I nie chodzi mi o żebraków! Albo w Mieście odbywała się jakaś impreza sportowa (bo sportowa była większość wózków), albo niepełnosprawności nie chowa się tu w domu, jak (daleko nie szukając) w Polsce. Ciekawe...
Ciekawe są też sposoby młodych meksykańskich matek na uspokojenie wrzeszczących maluchów. Jedna z nich karmiła swojego brzdąca na przemian coca-colą ze smoczka i chipsami, po czym, zdecydowanie już szczęśliwszemu, pozwoliła przyssać się do piersi...
I jeszcze w temacie bezpieczeństwa... Co prawda nie wiem jakie obroty mają publiczne toalety na dworcu, ale odbieranie utargu przez uzbrojonych w karabiny ochroniarzy wydało mi się odrobinę przesadzone. Ale może tylko mi?
[Ta "relacja" pisana była na żywo, stąd mieszanina czasów - byliśmy, jesteśmy, będziemy - i trochę uwag, które w dłuższej perspektywie trochę się zdezaktualizowały. Nie zamierzam jednak niczego zmieniać ani usuwać, bo tekst (tak mi się wydaje) straciłby świeżość i tę dawkę ekscytacji, która towarzyszy podróży.]
------
*póki co do trzech! Niestety, chwilowo nie zapowiada się, żebyśmy do Meksyku wrócili, ale... Nunca sabes que pasará mañana.
Waniliowe Miasto Latających Ludzi 2008-10-30
Jakby trzydziestu godzin podroży było mało, zafundowaliśmy sobie kolejnych pięć w autobusie. Tyle mniej więcej jedzie się z Miasta Meksyk do Papantli - małego miasteczka w stanie Veracruz, które poza tym, że znane jest z produkcji wanilii, jest też doskonałym punktem wypadowym do El Tajín - jednego z ciekawszych, a przy okazji dość rzadko odwiedzanych prekolumbijskich miast.
Jednak żeby się tu dostać, trzeba pokonać długą, krętą i pełną topes ("leżących policjantów", albo "leperów" jak nazywa się je u nas) drogę, co przy, nie ukrywam, odczuwalnym już lekkim zmęczeniu, jest dość uciążliwe.
Na miejscu, mimo czwartej nad ranem, było przyjemnie ciepło i spokojnie. Jeszcze tylko kilkuminutowy rajd wąskimi i stromymi uliczkami z szalonym taksówkarzem i byliśmy pod naszym hotelem. To znaczy tak mi się wydawało. Zarezerwowałem nocleg w Hotel Tajín przez internet (nigdy wcześniej nie bukowałem nic z wyprzedzeniem, ale uznałem, że czwarta rano to niezbyt odpowiednia pora na błądzenie po nieznanym mieście), ale straszy miły pan w recepcji stwierdził, że żadna rezerwacja do niego nie dotarła. Ups! Nie szkodzi... Na szczęście są wolne pokoje.
Nie miałem już nawet siły na prysznic! Zapaliłem tylko fajeczkę na balkonie z widokiem na śpiące miasteczko i... przy okazji rozdeptałem gigantycznego pasikonika. Rano ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie został po nim ślad. No prawie... Zajęły się nim mikroskopijne, ale najwyraźniej niezwykle żarłoczne mrówki, które siłowały się jeszcze z ostatnią nóżką nieszczęśnika.
Meksykańskie śniadania uważam za zdecydowanie najmniej ciekawa pozycje w, generalnie pysznym, menu tego kraju. Ok... nie marudzę. Jajecznica z czymś zielonym (nie, to nie salsa verde) i słodkie naleśniki (nie, to nie tortillas)... Jedynie tutejsze carnitas zasmażane w jajku jako tako spełniły moje oczekiwania co do pożywnego posiłku.
Przed południem udało nam się wyjść do miasta na poszukiwania autobusów do El Tajín. "Pascal" podaje, że odjeżdżają zza Katedry. W rzeczywistości przystanek znajduje się w zupełnie innym miejscu: przy przelotówce na Poza Rica (to na wypadek gdyby ktoś kiedyś szukał).
Jak na Meksyk przystało, na przystanku nie było żadnego rozkładu jazdy. Zdaliśmy się więc na pomoc miejscowych. Po kilkunastu minutach i kilkudziesięciu autobusach, które na pewno nie jechały tam gdzie byśmy chcieli, dogadaliśmy się z jednym z meksykańskich turystów i wzięliśmy taksówkę. Gość za nic miał mój okres aklimatyzacyjny i dopytywał się o wszystko po hiszpańsku. Jak się okazało ma znajomego z Polski - niejakiego Wolinskiego. Nie znam...
Po 15 minutach, lżejsi o 40 pesos, byliśmy na miejscu.
Dawne totonackie miasto i miejsce kultu prezentuje się fantastycznie! Nie ma tu zbyt wielu turystów, a nawet jeśli jacyś się trafią, zazwyczaj są to Meksykanie. Zresztą, pogoda też nie zachęcała do zwiedzania, bo z pochmurnego nieba co chwilę padał lekki deszcz.
Sama strefa archeologiczna jest dość gęsto zabudowana, a budowle zachowały się (tak sądzę) w całkiem niezłym stanie. Najciekawsza z nich - Piramida Nisz, to zdaniem niektórych badaczy jeden z przedziwnych, starożytnych kalendarzy (liczba nisz zgadza się z liczbą dni w roku). Oprócz niej, mnóstwo tu mniejszych i większych piramid, pałaców, placów (dawniej targowych) i... boisk do peloty, czyli piłki nożnej w wydaniu prekolumbijskim.
Przed wejściem do strefy archeologicznej odbywają się pokazy voladores - ludzi ptaków. To rodzaj obrzędowego tańca Totonaków, podczas którego czterech tancerzy, przywiązanych linami do bardzo wysokiego pala, powoli opuszcza się wykonując przy okazji rożne akrobacje. Piąty "tancerz" siedzi na czubku pala i przygrywa kolegom na fujarce i bębenku. To przynajmniej widziałem w ubiegłym roku w Mieście Meksyk, bo w rzeczywistości, voladores z El Tajín leżeli sobie pod ścianą muzeum i bawili się komórkami...
Na pocieszenie pozostała mi tylko wytęskniona milanesa de pollo con enchiladas!
Wróciliśmy do Papantli. Tu w najlepsze trwają przygotowania do święta zmarłych. Żyje nimi dosłownie całe miasto! Przed Katedrą można nauczyć się wyplatania ozdób z liści palmy i bananowca i z pomarańczowych kwiatów, z których płatków, gdzieniegdzie, układa się całe dywany. W urzędzie miejskim trwa natomiast wystawa i konkurs na najpiękniejszy ołtarz ofiarny (altares/ofrendas).
A reszta miasteczka? Przyjemne, żywe, kolorowe i pełne ludzi uliczki. Do tego kilka targowisk, na których można kupić zarówno chińszczyznę, jak i wszystko co potrzebne do przygotowania porządnego obiadu. Jedno z nich najwyraźniej powstało specjalnie z okazji zbliżającego się Día de los Muertos, bo główny towar stanowiły na nim Kwiaty Zmarłych i rożne inne (w stu procentach naturalne) składniki świątecznych stroików.
Do typowego zwiedzania, Papantla raczej nie jest stworzona. Niby jest tu jakieś lokalne muzeum, ale za daleko... Jest Katedra, ale malutka i raczej uboga. I jest pomnik voladores, na który zachciało nam się wdrapywać bardzo stromą ulicą. Opłaciło się! Widok na miasto jest po prostu wspaniały! (zastanawiam się dlaczego miasto... każde miasto... widziane z góry zawsze wygląda tak niezwykle?) Pomnik, oprócz upamiętniania lokalnych tradycji, jest też miejscem schadzek lokalnej młodzieży. Całujące się parki, chłopcy po jednej stronie, panienki po drugiej i przemienne wymiany okrzyków... Wiejsko-nastoletnie klimaty;-)
Ogólnie Papantla sprawia bardzo miłe wrażenie. To typowe, tętniące życiem miasteczko, niezbyt często odwiedzane przez turystów. Mimo tego (a może właśnie dlatego) miejscowi są bardzo sympatyczni i ciepli. Pozdrawiają, uśmiechają się, czasem ktoś coś zagada (szczególnie dreadlocki Mi Amorcito wzbudzają zainteresowanie nastolatek;-), chętnie pomagają... Słowem - sielanka... która jutro prawdopodobnie się skończy, bo ruszamy dalej, do zdecydowanie większych i bardziej znanych miast. Jeszcze nie wiem co to będzie: Jalapa czy Veracruz. Okaże się wieczorem, przy zimnym piwku...
[info:
Autobus z Miasta Meksyk do Papantli (w kierunku na Tecolutlę) linii ADO kosztuje 236 pesos i jedzie trochę ponad pięć godzin; kursy dzienne są nieco dłuższe.
Zatrzymaliśmy się w Hotelu Tajín. Za noc, za pokój płaciliśmy 400 pesos.
Wstęp do strefy archeologicznej El Tajín kosztuje 38 pesos. Z Papantli można dojechać tam albo lokalnym autobusem, albo jak my - taksówką za 40 pesos. Za powrót zapłaciliśmy 25...]
Znowu w drodze 2008-10-31
Na browarku w Plaza Prado, z widokiem na papantlańską Katedrę i podświetlony pomnik voladores, przy niezłych tacos al pastor, zdecydowaliśmy, że Veracruz może poczekać na (bliżej nieokreślony, ale raczej pewny) kolejny raz. Wybór był niełatwy, ale ostatecznie padło na Jalapę.
Z Papantli wyjechaliśmy koło jedenastej, z małym opóźnieniem. Po początkowej wspinaczce krętymi drogami, mniej więcej w okolicach Gutierrez Zamora, przyczepione do górskich zboczy bananowe plantacje i pastwiska z wychudzonymi, wielkouchymi krowami, zamieniły się najpierw w rzadkie zarośla, a po kolejnych kilku kilometrach... w gaje palmowe nad Zatoką Meksykańską! Widoki bombowe! Szczególnie, że droga dość kiepskiej jakości, wiec autobus strasznie się wlókł.
Droga krajowa nr 180 wiedzie dosłownie kilkadziesiąt, do kilkunastu metrów od plaży. Costa Esmeralda, bo tak nazywa się ten odcinek meksykańskiego wybrzeża, to praktycznie jeden wielki ośrodek wypoczynkowy. Ale nie w stylu Cancún, Acapulco, czy Puerto Vallarta. Przypomina raczej nasze nadmorskie kurorty z lat 80. (przynajmniej ja tak pamiętam Kąty Rybackie, Stegnę, czy Jantar), albo budowane bez ładu i składu osiedla domków letniskowych na Mazurach. Tyle tylko, że tu krajobrazy odrobinę niwelują brzydotę budowlanej samowolki.
Ciekawostka są tu zatoczki i jeziorka wrzynające się w ląd, nazywane tu lagunas. To chyba coś w rodzaju naszego Jeziora Łebsko. Niektóre są tak długie, że zbudowano nad nimi mosty.
Mniej więcej w okolicach Nautli (co prawda byliśmy tam tylko przejazdem, ale zaznaczam to miejsce ze względu na fajną nadbrzeżną trasę), droga znów skręca w góry, i po kilkudziesięciu kilometrach dociera do stolicy stanu Veracruz - Jalapy.
Ciepły jesienny deszcz w Jalapie 2008-10-31
Xalapa de Enríquez vel Jalapa przywitała nas dość chłodno. A w dodatku pochmurno. Najwyraźniej kiepskie prognozy pogody, w przeciwieństwie do tych dobrych, zawsze się sprawdzają.
Hotelik z przewodnika okazał się bardzo przyjemny (wcześniejsze doświadczenia nauczyły mnie, że im bardziej zachwalany, tym większa porażka). Mały, z szybkich rachunków wychodzi mi, że dwunastopokojowy, czysty, tani i ładnie wykończony. Leży przy chyba najbardziej stromej ulicy w mieście. W tej chwili leje i co chwilę słyszę jak samochody boksują próbując się pod nią wdrapać. Kafejka jest pięćdziesiąt metrów w dół od hotelu i myśl o wspinaczce trochę mnie zasmuca...
Biorąc pod uwagę porę, raczej nie nastawialiśmy się już dziś na żadne zwiedzanie. Wyskoczyliśmy tylko na parę godzin do centrum. Tu, podobnie jak w Papantli chodniki zastawione są ołtarzami przygotowywanymi na Święto Zmarłych. Nie jestem etnografem, ale już na pierwszy rzut oka, jalapeñskie ofrendas i altares różnią się od tych, które oglądaliśmy wczoraj. Przede wszystkim zniknęły z nich elementy tropikalne - liście bananowców i palm. Za to więcej tu jedzenia i ozdobników.
Część ołtarzy wystawiono w podcieniach Palacio de Gobierno - siedziby rządu stanowego - do którego, mimo późnej godziny, bez problemu można wejść. Oprócz, jak najbardziej przydatnych mieszkańcom wirtualnych okienek do załatwiania wszelkich spraw (kiedy takie urządzenia pojawia się w Polsce?), można tu też znaleźć fajne murales. Może nie są tak wyraziste i nie wzbudzają takich emocji jak te namalowane przez meksykańskich mistrzów pędzla, ale niektóre fragmenty robią mocne wrażenie.
Z podcieni Palacio de Gobierno wychodzi się wprost do Parque Juarez, który w Jalapie spełnia rolę głównego placu. Jak wszystko w mieście, park poprzecinany jest stromymi alejkami i schodami. Właściwie nie ma tu płaskich fragmentów większych niż kilka metrów kwadratowych. Są za to niezłe widoki. A to na młode, lansujące się Meksykanki, a to na tonące w wiecznej mgle (czasem zmieniającej się w lekką mżawkę, a jeszcze rzadziej w ulewę, której akurat my musieliśmy doświadczyć), ukryte w niewielkiej dolinie miasto.
Oki... teraz tradycyjnie czas na browarka, choć za oknem ciągle chlapie. Jutro przewidujemy intensywne zwiedzanie, ale co z tego wyjdzie... się okaże.
[info:
Autobus z Papantli do Jalapy, linii ADO, kosztuje 196 pesos i jedzie cztery godziny.
Zatrzymaliśmy się w Hostal de Bravo (Bravo 11, Jalapa, Veracruz). Za noc, za pokój płaciliśmy 270 pesos.]
Wieczna mżawka 2008-11-01
Przypomniał mi się Marquez, który tak pisał o pogodzie w Bogocie: "(...) bezsenny drobny deszcz padał bez przerwy od początków szesnastego wieku". W Jalapie pada co prawda od wczoraj... a właściwie dla nas pada od wczoraj... ale drobny deszczyk jest tak nostalgiczny, że mam wrażenie jakbym spędził tu ostatnich dwanaście lat nie oglądając słońca.
Do tego po wczorajszym wieczornym obżarstwie (znaleźliśmy knajpkę z rewelacyjnymi tortas!) podlanym kilkoma browarkami, dziś od rana szwankują mi wnętrzności. Obyło się prawda bez wspomagania farmakologicznego, ale jelita mam lekko niespokojne...
Deszcz trochę krzyżuje nam plany, bo nie ma sensu łazić i moknąc. A naprawdę warto pospacerować po tutejszych uliczkach, bo są bajecznie kolorowe! Zresztą... najwyraźniej Jalapeños (tubylcy) przywykli do deszczu, czy raczej starają się jakoś z nim żyć. Większość starych, kolonialnych kamienic ma tu mocno wystające okapy albo podcienie, a nowsze budynki zaopatrzono w pokaźne balkony. Poza tym, co też chyba wynika z pogody zmuszającej do częstego ukrywania się pod dachem, mnóstwo tu knajpek, kafejek, restauracji, taquerii, itp.
Niedaleko naszego hostelu jest uliczka, a właściwie zaułek, w którym są tylko knajpki. I to knajpki o wyraźnie studenckim klimacie, a więc z niezłą muzyką, ciekawą klientelą, niskimi cenami i zawsze pełne. Wczoraj zaszliśmy tam dopiero po 23., ale mimo ulewy (w nocy niebo znudziło się mżawką) w większości z nich było sporo ludzi. Z racji Święta Zmarłych odbywały się też rożne "straszne" imprezki, więc cześć towarzystwa paradowała w czarnych pelerynach, z wystającymi wampirzymi zębami i z rogami na głowach.
Niestety, jako że nasze badania terenowe podlaliśmy trochę browarkami, dziś, jak już wspomniałem, lekko cierpię.
Niosąc ból w duszy, jak mawiają Meksykanie, wstałem jednak rano i po niezłym śniadaniu (kolejna dobra knajpka, dwadzieścia kroków od hostelu!) ruszyliśmy w miasto. Mi Amor bardzo chciała zobaczyć co w Meksyku kryje się pod terminem "sztuki współczesnej", a miejscowa, duża galeria wystawiająca młodych twórców jest uznawana za jedną z lepszych w kraju. Trafiliśmy na wystawę jakiegoś japońskiego twórcy plakatu elektronicznego, więc obyło się raczej bez "ochów" i "achów", ale zebraliśmy trochę namiarów na wieczorne imprezy, na które zaraz się wybieramy.
Większe zainteresowanie Mojej Zdecydowanie Lepszej Połowy wzbudziły galerie ze sztuką ludową i sztuką inspirowaną tradycją. Na szczęście (!!!) nie mogliśmy znaleźć bankomatu i pół dnia chodziliśmy z setką pesos w kieszeni. Wystarczyło jedynie na zaduszkowy (?) karawan... Zaprzężony w osiołka woź prowadzony przez kościotrupa w kapeluszu wiezie trumienkę...
Gdy w końcu udało nam się wybrać kasę, a niebo uparcie płakało, pojechaliśmy do (znów słynnego) miejscowego Muzeum Antropologicznego. Sława tego miejsca jest zdecydowanie zasłużona. Co prawda muzeum nie powala rozmachem jak stołeczne, do którego często jest porównywane, ale i tak nie sposób obejść go w mniej niż trzy godziny.
Ekspozycja skupia się głownie wokół kultur zamieszkujących niegdyś tereny stanu Veracruz. Największą część eksponatów stanowią wykopaliska olmeckie. Matka Wszystkich Kultur Mezoamerykańskich, jak często nazywa się kulturę olmecką pozostawiła po sobie niewiele pamiątek, ale te, które dotrwały do naszych czasów są imponujące. Przede wszystkim ogromne, dochodzące nawet do dwóch i pół metra wysokości głowy wykute w kamieniu. Ciekawe, że mają one... murzyńskie, czy jak wolą nazywać to naukowcy, negroidalne rysy. Poza tym większość ma srogie i groźne miny, a tylko jedna jedyna się uśmiecha.
Uśmiechniętym twarzom poświecono zresztą osobną wystawę. W późniejszych kulturach, w przeciwieństwie do olmeckiej, uśmiech najwyraźniej nie był niczym zdrożnym i bardzo wiele rzeźb ma śmieszne, by nie powiedzieć głupie miny.
Swoją drogą, czasami zadziwiające jest jak starożytni artyści potrafili oddać emocje w glinie i kamieniu. Nie tylko uśmiech i grozę, ale i smutek, radość, powagę, a nawet (choć to inna kategoria) starość. Zachwyca też niezwykła dokładność i drobiazgowość niektórych dzieł. Wojownicy, kapłani czy... piłkarze, mają na sobie niezwykłe kostiumy, pióropusze, trzymają w dłoniach broń, lub inne sprzęty i wszystko to można dokładnie zobaczyć. A dodam, że większość figurek ma najwyżej kilkanaście centymetrów wysokości!
Hmmm... uciekł mi wątek, bo właśnie zagadał mnie podchmielony Manuel ze strasznym zezem;-) Marzy mu się podroż po Wschodniej Europie. Był już, w ramach jakiejś wymiany szachowej, w Hiszpanii, Portugalii i Włoszech, ale najbardziej chciałby pojechać do... Estonii. Ciekawe...
O muzeum i kulturach prekolumbijskich postaram się napisać więcej już po powrocie. Specjalnie kupiłem przewodnik... dla dzieci:-) Teraz lecimy do Parque Paseo de los Lagos na imprezy z okazji Día de los Muertos. Cóż... Każda okazja jest dobra, żeby się zabawić, a że śmierć jest nieodłączną częścią życia, najlepiej zawczasu się z nią oswoić...
[info:
Galería de Arte Contemporáneo (Avenida Xalapeños Ilustres 135) - wstęp wolny.
Museo de Antropología de Xalapa (MAX) (Avenida Xalapa) - wstęp 50 pesos.]
Día de los Muertos w Jalapie 2008-11-01
Doszliśmy... Mimo deszczu i ciemnych uliczek jakoś trafiliśmy do Centro Cultural de los Lagos - rewelacyjnego ośrodka kultury w parku nad jeziorem. Centrum mieści się w starym, ogromny domu, z wielkimi oknami i balkonami.
Jak przystało na Święto Zmarłych, już od wejścia było strasznie. Półmrok, dekoracje, kadzidła i zjawy na szczudłach odziane w prześcieradła. Trafiliśmy akurat na jakieś przedstawienie. "Jakieś", bo niewiele zrozumiałem, ale sądząc po wybuchach śmiechu na widowni, musiało być zabawne. Łatwo się domyśleć, że dotyczyło śmierci, a raczej było szyderstwem z niej. Ubrani w trupie maski aktorzy popijali na scenie wino, tańczyli tango (taniec ze śmiercią?), a skecze (?) przerywały mroczne piosenki w stylu Chaveli Vargas.
Generalnie fajne doświadczenie, ale szkoda, że nie do końca zrozumiane. Poza tym, centrum ma nieźle zaopatrzony sklepik z pamiątkami, w którym można kupić książki, płyty i rożne gadżety. Wszystkie związane z Veracruz, a nawet ściślej, z okolicami Jalapy.
Moje poranne cierpienie, przedłożyło się na resztę dnia. Najwyraźniej pomyliłem kaca z bolesnym procesem aklimatyzacji gastrycznej, zwanym czasem zemstą Montezumy. Nie przedłużając szczególnie wieczoru, po skromnej kolacji (mimo wszystko, aż tak chory nie byłem!) zalegliśmy wcześniej, licząc, że kolejny dzień przyniesie słonce i lepsze trawienie.
Nie pomyliliśmy się tylko co do pierwszego... Od rana nad Jalapą świeciło ostre słońce. Kolorowe miasto, w ciepłych promieniach prezentuje się zdecydowanie lepiej!
Spacer zaczęliśmy od Katedry. Tu (niedziela) odbywała się akurat msza. Ja postanowiłem chyłkiem się oddalić, ale Mi Cariño została pomodlić się za nas dwoje. W tym czasie, korzystając z pogody, popstrykałem trochę góry otaczające miasto. Z chmurami rozdzierającymi się o ich szczyty i miastem w kolorach tęczy na dole, tworzyły widoki jak z pocztówek...
Resztę dnia mieliśmy spędzić "na zakupach", które jednak z założenia miały ograniczyć się raczej do oglądania. Pierwsze na liście znalazło się Mercado Jauregui, miedzy Revolución i Altamirano. To typowe, miejskie targowisko, więc dominują tu warzywa, owoce i przerażające mięso na hakach. Aha... przy okazji Święta Zmarłych, dodatkowy asortyment stanowią czaszki z lukru i czekolady. Lubie takie miejsca... Szczególnie ich zapach - mieszankę detergentów, intensywnych aromatów tropikalnych owoców, ziół, kadzideł i ciężkiego smrodu zaniedbania.
Z Jauregui, ulicą Revolución, która miała być szczególnie piękna, ale tak naprawdę nie wyróżniała się niczym na tle innych (może piękno ginie w natłoku?) wróciliśmy na główną ulicę Miasta, a stamtąd wiedzeni kobiecym instynktem Mi Amor trafiliśmy do Callejon Diamante. To targowisko zdecydowanie powstało dla turystów. Tutejszy asortyment to tylko i wyłącznie pamiątki. W dziewięćdziesięciu procentach chińszczyzna, ale trafiają się też perełki. W jednym ze sklepów znaleźliśmy genialne (!!!) pamiątki, które w popartowskim stylu przedstawiają motywy lokalne. Żeby było zabawnie, nie kupiliśmy nic, bo ciężko było się na cokolwiek zdecydować. Wszystko... Dosłownie wszystko było świetne! Ok, kupiliśmy kartki. Ale nie zwykłe pocztówki z widoczkami, tylko artystyczne zdjęcia z fantastycznymi ujęciami i (znowu) popartowskie wariacje.
Inna ciekawa galeria, miała w ofercie trochę bardziej tradycyjne gadżety. Chociaż też dalekie od sztampy i szablonów. Ja dokupiłem sobie zapatystkę do kolekcji, a Mi Amor wełnianą torbę... I po zakupach.
Dwa kroki od Callejon Diamante znaleźliśmy autobusową kasę biletową. W sumie pożyteczna sprawa. Kupiliśmy bilety do San Andrés Tuxtla na wieczór i poszliśmy do galerii Diego Rivery.
Zamiast prac mistrza, znaleźliśmy tu jednak wystawę wulkanów, autorstwa... (wpiszę jak sprawdzę:-) Rzeźby były słabe. Nawet bardzo. Nie tylko prymitywne, ale po prostu bez wyrazu. Za to płótna, malowane dziwną techniką wręcz przeciwnie. Mroczne, zimne, metaliczne... Rzeczywiście mające w sobie coś "wulkanicznego". Problem w tym, że myśleliśmy, że spędzimy tu trochę czasu, a uwinęliśmy się w kilka minut. Trochę psuło nam to koncepcje, bo w zasadzie Jalapa nie miała nam już nic do zaoferowania. To znaczy pewnie coś by się znalazło, ale nie chcieliśmy się zbyt oddalać od hotelu, żeby później nie gonić na autobus. Zgodnie uznaliśmy, że jednak lepiej było zabukować dużo wcześniejszy autobus.
Z moim nędznym hiszpańskim i raczej mizernym uśmiechem wróciliśmy do kasy biletowej, a tu... bardzo miłe rozczarowanie. Bez najmniejszych problemów i bez żadnej dopłaty, od ręki w 30 sekund babeczka przebukowała nam bilety na "za półtorej godziny". Jeszcze tylko szybki obiad i już siedzieliśmy w autobusie do San Andrés...
Los Tuxtlas... za górami... za lasami... 2008-11-02
Ech... Odległości w tej części Meksyku mają się odwrotnie proporcjonalnie do czasu ich pokonywania. Znaczy... Im bliżej, tym dłużej. Autostradą z Jalapy do San Andrés jest max 200 kilometrów, a jechaliśmy przeszło pięć godzin!
Na początku było jeszcze nieźle, bo widoki za oknem trochę odciągały uwagę od nudy podroży (już nie raz wspominałem, że nie potrafię spać w podroży). Góry, doliny, wulkany... Takie typowe meksykańskie krajobrazy. Ale po kilkudziesięciu kilometrach autostrada wraca na wybrzeże (to chyba ta sama droga, którą jechaliśmy z Papantli do Jalapy) i zaczyna się nudna, nadmorska równina. Tylko w okolicach Alvarado robi się na chwilę ciekawie, bo... morze jest po obu stronach drogi.
...i mała uwaga na temat podróżowania meksykańskimi autobusami. Generalnie, te dalekobieżne, są bardzo komfortowe. Tę część kraju (tzn. wschód i południowy-wschód) obsługuje głownie ADO. Nie są tak luksusowi jak np. Primera Plus, ale niczego im nie brakuje. Jest tylko jeden problem, często zresztą podkreślany przez wszystkich korzystających w Meksyku z publicznego transportu, ale i ja o nim napiszę - KLIMATYZACJA. Pod żadnym pozorem, nawet jeśli za oknem jest plus 60 stopni, nie wolno wsiadać do autobusu bez czegoś do ubrania! Najlepiej sprawdza się gruby polar...
A San Andrés Tuxtla? Dojechaliśmy koło dwudziestej. Taksówkarz bardzo mocno nie chciał zrozumieć, że chodzi nam o jeden, konkretny hotel. Upierał się, że są inne i lepsze, ale jakoś dał się przekonać.
Nasz hotelik (klasa raczej backpackerska) stoi kilka metrów od głównego placu, nazywanego tu parque albo jardín (park albo ogród). Na nim i wokół niego toczy się całe wieczorne życie miasteczka. Jest tu urząd miejski, otwarty chyba do późnej nocy, Katedra bez okien a tylko z gigantycznymi okiennicami zamykanymi na noc i kilka knajpek. Nic szczególnego, ale fantastycznie dużo ruchu i życia.
Nie szczególnie przedstawia się też oferta gastronomiczna miasteczka. Te lepsze lokale... tzn czyste i klimatyzowane, to zazwyczaj kawiarnie lub cukiernie. Zwykłe restauracje mają raczej standard lokalny, czyli wrażliwym bym nie polecał (np. tym zdeklarowanym przeciwnikom "zakurzonego taco":-) Coś tam jednak znaleźliśmy. Głód jest dobrym doradcą. Ja asekuracyjnie (przypominam o aklimatyzacji gastrycznej!) wciągnąłem milanesę, ale Mi Amor, w której najwyraźniej drzemie niezła macha (od macho:-) zażyczyła sobie niezły zestaw, w tym m.in. zupę z kwiatów (xochtli), której nie dała rady skończyć tylko dlatego, że pływał w niej gruby czarny włos...
Reszta jest milczeniem...
[info:
Autobus z Jalapy do San Andrés Tuxtla, linii ADO, kosztuje 198 pesos i jedzie, w zależności od pory dnia, cztery-pięć godziny.
Zatrzymaliśmy się w Hotel Isabel (Madero 13). Za noc, za pokój płaciliśmy 330 pesos. Na parterze hotelu jest knajpka, w której można zjeść niedrogie śniadanie z widokiem na Katedrę i jardín.]
Stopem po meksykańskiej wsi 2008-11-03
Poniedziałkowy poranek był cudowny! Deszcz, który wczoraj wieczorem trochę nas niepokoił, pozostawił po sobie tylko mgliste wspomnienie, a niebo było cudownie niebieskie. Poza tym, zemsta Montezumy też już odeszła w zapomnienie.
Pierwszym punktem planu dnia był wodospad Salto de Eyipantla. Mi Amor uparła się, że chce przetestować lokalne autobusy, zamiast jechać taksówką, więc ruszyliśmy na poszukiwania "dworca".
Namierzyliśmy miejsce, które według hotelowego recepcjonisty miało być dworcem, ale nic nie wskazywało, że tak jest w rzeczywistości. Pokręciliśmy się wiec trochę po sąsiednim targu, czekając na ewentualny autobus. I rzeczywiście, po kilku minutach, na skrzyżowanie zajechał starszy od węgla rupieć, na który z niespotykaną silą natarli miejscowi. Nam pozostały tylko miejsca stojące i smak "przygody".
Na miejscu (14 kilometrów) byliśmy po około 40. minutach. To głównie zasługa niezliczonej ilości topes, które ograniczają prędkość przejazdu do mniej więcej 15 km/h. Ale nic to... Człowiek szybko przyzwyczaja się do meksykańskiego, płynącego zdecydowanie wolnej, czasu.
Gdy tylko wysiedliśmy z autobusu, oblepili nas "przewodnicy", którzy za kilka pesos oferowali "tur" po Salto. Wolałem zapłacić, żeby się odczepili...
Zanim dojdzie się nad wodospad, przechodzi się przez wioskę o tej samej nazwie. Wrażenie - masakryczne. Chociaż może nie do końca. Zastanawia kontrast między sąsiednimi chatkami i gospodarstwami. Jedne są nowe, zadbane, kolorowe, itp. Inne to rudery z dykty i blachy, ze świniami pasącymi się na podwórkach. Taki... hmmm... Meksyk.
Wodospad Cascada Salto de Eyipantla, to jedyna atrakcja we wsi, więc najwyraźniej społeczność stara się, by przyjezdni byli zadowoleni. Zarówno na górę, jak i na dół wodospadu prowadzą betonowe, zabezpieczone ścieżki. Za wstęp płaci się sześć pesos. Przy czym trzeba uważać, bo kasy są dwie: jedna u góry i jedna na dole. Przy obu chcą kasować, dopiero małe wyjaśnienia pomagają.
Za to wodospad... Po prostu bomba! Nie wiem czy to dużo czy mało, ale według danych z miejscowego informatora, ma 50 metrów szerokości i 40 wysokości. Jako że, trochę przedłożona w tym roku, pora deszczowa ciągle trwa wody w rzece nie brakuje. Na górnym tarasie widokowym słychać tylko jeden wielki huk, a na dole, na odległość kilkudziesięciu metrów unosi się delikatna i chłodna mgiełka. Hmm... Trochę trudno opisać takie zjawisko, bo działa bardziej na zmysły. Warto zobaczyć! Ewentualnie, można obejrzeć jedną z bardziej widowiskowych scen z filmu "Apocalypto".
Z Salto chcieliśmy jechać do Catemaco. To niewielkie miasteczko leżące nad jeziorem o tej samej nazwie. Słynne miedzy innymi z czarowników praktykujących czarną i białą magię. My chcieliśmy zobaczyć jezioro i małpy na jednej z wysp, czarowników pozostawiając w spokoju.
Na przystanek doszliśmy akurat w chwili, kiedy odjeżdżał autobus do Catemaco. Nie za bardzo chciało nam się czekać na kolejny, więc, niewiele myśląc, poszliśmy "za autobusem".
Tuż za zaniedbaną wioską zaczęły się sielskie krajobrazy z garbatymi krowami, vaqueros na koniach i chłopami wracającymi pustą drogą z pól. Po kilku kilometrach doszliśmy do skrzyżowania. Dla pewności spytaliśmy przypadkowego kolesia, w którą stronę do Catemaco, a ten... Pokręcił głową i pokazał nam drogę... powrotną. Najprawdopodobniej autobus zawracał gdzieś we wsi, a my uznaliśmy, że idziemy jego śladem!
Facet ze skrzyżowania wytłumaczył nam jak dostać się do Catemaco, po czy złapał nam stopa do Salto i jeszcze pomachał z uśmiechem na pożegnanie.
Zawsze marzyłem, żeby przejechać się na pace takiego wielkiego pick-up'a i w końcu, na zapadłej meksykańskiej wsi mi się to udało! Za współtowarzyszy mieliśmy chłopów z maczetami, którzy miedzy sobą obrabiali nam tyłki i naśmiewali się z głupich gringos. Nic to... przygoda jest!
W kilka minut byliśmy z powrotem w Salto. Kierowca prawie się obraził, kiedy chciałem zapłacić za podwiezienie, ale na uśmiech podziękowania za przygodę odpowiedział równie szczerym, choć trochę niepełnym...
Dalej, już bez problemu dojechaliśmy autobusem... Ale o tym później bo za chwilę mamy autobus do Villahermosa, gdzie czeka na nas Veronica - jedna z moich meksykańskich siostrzyczek!
[info:
Lokalny autobus z San Andrés Tuxtla do Salto de Eyipantla (oznakowany "Salto") odjeżdża z przystanku przy targowisku. Czas podróży trudno oszacować, bo zależy od pory dnia i ilości pasażerów - zatrzymuje się czasem co sto metrów! Bilet kosztuje 6 pesos.
Wodospad Cascada Salto de Eyipantla zarządzany jest przez lokalną społeczność, dbającą o infrastrukturę wokół niego - schody, poręcze, tarasy, mosty. 6 pesos za wstęp na dolny i górny taras trafia do wspólnotowej kasy.]
Małpy na jeziorze 2008-11-03
Catemaco, Catemaco, Catemaco... Trochę się zaniedbałem i teraz trudno mi się znów wkręcić. Sporo kilometrów za nami, a ja ciągle muszę myślami wracać do Catemaco... Ok! Po kolei...
W okresie meksykańskich wakacji, świąt i kilku długich weekendów, Catemaco pełne jest rodzimych turystów. Poza sezonem to cicha i nudna mieścina, w której ciszę zakłóca tylko szum fal jeziora, nad którym leży. Właśnie jezioro, jedno z większych jezior w Meksyku, było głównym, i chyba jedynym, celem naszego wypadu do Catemaco.
Coś na kształt dworca autobusowego znajduje się na dalekich przedmieściach. Do jeziora, które wydaje się leżeć dość blisko, idzie się stąd przynajmniej pół godziny. Miasto nie robi żadnego wrażenia. Ani ładne, ani brzydkie, ani czyste ani brudne... Zwykła mieścinka. Nieco ciekawiej, ale tylko nieco, jest na nabrzeżu. Tu, pod dachami z liści palmowych, kryją się puste knajpy, a po deptaku spacerują bezrobotni właściciele łodzi wycieczkowych.
Jak wszędzie, zaczęliśmy od przetestowania lokalnego menu. Oczywiście rybnego. Nic zachwycającego. A w dodatku kelner uparcie próbował wcisnąć nam jakąś bardzo drogą rybę, twierdząc, że ta którą wybraliśmy jest pełna ości i niemal niejadalna. Mój hiszpański nie jest może najlepszy, ale wystarczający, żeby wyjaśnić i zamówić dokładnie to co chcę. Trochę to trwało, ale niezadowolony kelner w końcu pogodził się z przegraną.
Szczęśliwsi, bo z pełnymi brzuchami, rozejrzeliśmy się trochę po nabrzeżu, ale nie minęło więcej niż pięć minut, kiedy przykleił się do nas jeden z właścicieli łodzi pływających po Laguna de Catemaco. Cenę - 450 pesos za półtoragodzinny kurs po jeziorze - uznaliśmy niedorzeczną. Targi skończyły się na 340. A dodam, że oficjalny cennik wisi przy nabrzeżu...
Z wody Catemaco prezentuje się zdecydowanie lepiej niż z lądu. Wieże kościelne wystające ponad korony palm, kolorowe łodzie, mola... Taka meksykańska sielanka.
Gdy miasteczko znika z pola widzenia, uwagę przyciągają góry i wulkany, którymi Laguna jest otoczona.
Nasz przewoźnik, któremu towarzyszył uczący się fachu syn, co chwilę podpływał do brzegu, żeby pokazać nam a to ptaki, a to niezwykłą roślinność, a to... krokodyle. Niestety, nie prawdziwe. W sumie to nawet nie krokodyle, a jednego. Tzn. wyspę, która kształtem rzeczywiście cocodrila przypomina.
Na innej wyspie, Isla de los Monos, żyją za to jak najbardziej prawdziwe makaki, które z Tajladnii sprowadził tu Uniwersytet Veracruz. Małpy mają się chyba nieźle, bo na turystów nie zwracają szczególnej uwagi. Ba! Większość z nich chowa swoje czerwone twarze, ciekawskim przybyszom pokazując jedynie tyłki. Odrobinę małpiej przychylności można zdobyć tylko łamiąc lekko zasady obowiązujące na jeziorze, czyli podkarmiając makaki pomidorami. Wtedy, łaskawie, schodzą na dziób łodzi i szczerząc kły zabierają łakocie.
Nad jeziorem leży też park ekologiczny (nie pamiętam nazwy, bo to jedno z tych fantastycznych, trochę za długich indiańskich słów) chwalący się pozostałościami prawdziwej, dziewiczej, tropikalnej selwy. To, między innymi, tu, obok opisanego wcześniej Salto de Eyipantla, kręcono "Apocalypto" Mela Gibsona.
I jeszcze kilka słów o naszych sternikach. Oczywiście na dzień dobry wzięli nas za gringos, czyli Północnych Amerykanów. Kiedy wyjaśniłem młodemu, że jesteśmy z Polski, przytaknął, a na moje pytanie czy wie gdzie to jest odpowiedział: "si, en Estatdos Unidos". Dopiero ojciec wytłumaczył mu, że na świecie są inne kraje, np. Guatemala, El Salvador, czy Belize...
Młody najwyraźniej chciał też się trochę przed nami popisać i kiedy ojciec oddał mu stery, zaczął trochę szaleć. Dwie minuty później siedział już smutny ze spuszczoną głową na miejscu pasażera.
Tym razem nie mieliśmy problemów z powrotem. Złapaliśmy autobus jeszcze przed dworcem i po dwudziestu minutach i stu topes byliśmy znowu w San Andrés Tuxtla. Załapaliśmy się akurat na pompatyczno-patriotyczny spektakl, pod tytułem "opuszczanie flagi". Jakieś biedne, małe dzieciaczki z podstawówki, urzędnicy z pobliskiego magistratu zamęczali przemówieniami i hymnami: narodowym, stanowym i miejskim. Swoją drogą, hymn Veracruz, to chyba najweselszy hymn jaki słyszałem!
[info:
Autobusy Salto de Eyipantla do Catemaco jeżdżą dość rzadko. Dlatego najlepiej złapać autobus jadący do San Andrés Tuxtla (6 pesos), wysiąść na skrzyżowaniu w Sihuapan i tu łapać autobus do Catemaco (kolejne 6 pesos). Autobus z Catemaco do San Andrés Tuxtla kosztuje 10 pesos i można go złapać na całej długości głównej ulicy miasteczka, albo na przystanku na rogatkach.
Według cennika wiszącego na nabrzeżu, wynajęcie łodzi (!!!) na póltora-dwugodzinny rejs po jeziorze kosztuje 450 pesos. Cena jest stała bez względu na liczbę płynących osób (do, zdaje się, 6-8 osób). Poza sezonem można się jednak ostro targować.]
Czasem dobrze być Europeo! 2008-11-04
Wtorek, trochę przymusowo, spędziliśmy w San Andrés. Najwcześniejszy autobus do Villahermosa odjeżdżał o 20., więc musieliśmy się jakoś zorganizować.
Zaczęliśmy od urzędu miejskiego, w którym oprócz trochę tandetnego muralu na głównej klatce schodowej, jest też biuro informacji turystycznej. O dziwo, w informacji nie mieli absolutnie żadnych materiałów na temat miasta. Nic! Sporo o okolicach - dalszych i bliższych, ale samo San Andrés jakby nie istniało.
Na szczęście koleś wcinający lody wśród stert papierów, wiedział co i gdzie jest. Wytłumaczył nam jak trafić do muzeum i fabryki cygar, po czym, z głupią miną, stwierdził, że to właściwie wszystko.
Muzeum Regionalne, kilka kroków od głównego placu to raczej maleńka izba historyczna. Choć części eksponatów pozazdrościłoby mu nie jedno muzeum na świecie. Myślę oczywiście o różnych prekolumbijskich wykopaliskach.
Zdecydowanie ciekawsza i naprawdę godna polecenia jest fabryka cygar. Będąc na Kubie darowałem sobie tę atrakcję, więc mając kolejną szansą nie odpuściłem. Fabrica de Puros Santa Clara, to podobno jedna z lepszych fabryk w Meksyku. Nie wiem czy to możliwe, biorąc pod uwagę jej miniaturowe rozmiary, ale tak twierdził facet, który nas oprowadzał...
Do fabryki wchodzi się prosto z ulicy. I to od razu na "halę produkcyjną", na której przy kilkunastu stolikach, ćmiąc własne, poślinione ogryzki, kilkudziesięciu pracowników, z niezwykłą zręcznością i prędkością, z kilku rodzajów liści tytoniu, zwija cygara, które później wędrują do sklepów na całym świecie.
Po skręceniu, cygara są segregowane według koloru i jakości, po czym pakuje się je do rożnych pudełek. Te najlepsze do cedrowych szkatułek z czujnikami wilgoci, a te zwyczajne w papierowe kartoniki. Są też, oczywiście, edycje specjalne. Na przykład bardzo długie cygara do cięcia przez klienta, albo palenia przez kilka godzin, pakowane w przeróżne opakowania (o czym wspomniałem), albo... w kształcie penisa! Niekoniecznie naturalnej wielkości:-)
A wszystkiego dowiedzieliśmy się od kolesia, który początkowo absolutnie nas ignorował, biorąc nas za Amerykanów. Kiedy, jakoś przypadkiem wydało się, że jesteśmy z Polski, stał się naprawdę przemiły i pokazał nam wszystko, łącznie z miejscami do których nie można było wchodzić nawet pracownikom. Oczywiście "pornograficzne edycje specjalne" też on nam pokazał. Tak... Dobrze czasem być Europejczykiem...
Aha... Byłbym zapomniał. Już pierwszego dnia w San Andrés, w drodze z dworca do hotelu, zauważyłem dziwnie znajomo brzmiący szyld. Ale tylko mi mignął, więc nie byłem pewny. Mając nadmiar wolnego czasu wróciliśmy w to miejsce i znaleźliśmy... Zakład Pogrzebowy Korlowski. Czynny 24 godziny na dobę... Niestety, ten który użyczył nazwiska firmie, już wiele lat temu sam skorzystał z jej usług, ale podobno żyje jeszcze jego córka. Nie udało nam się jej spotkać, bo w zakładzie urzędował tylko gość, który pasowałby raczej do salonu tatuażu, albo undergroundowego sklepu muzycznego.
I to praktycznie wszystko, co w San Andrés można zobaczyć. Pokręciliśmy się jeszcze trochę wokół targu, pozaglądaliśmy w mniej uczęszczane zakamarki, zjedliśmy coś i ruszyliśmy do Villahermosa.
Cocodrilos na ulicach 2008-11-05
Kolejnych sześć godzin w autobusie. Kolejnych sześć godzin w lodówce. Kolejny raz dokument o wolontariuszach ratujących delfiny w rzece Mekong... Tak w skrócie wyglądała podróż z San Andrés Tuxtla do Villahermosa.
Dojechaliśmy parę minut przed drugą w nocy. Z dworca miała nas odebrać Veronica, ale mimo opóźnienia, nikt na nas nie czekał. Ups... Za to od taksówkarzy nie można się było opędzić. Centro! Palenque! Paraíso! Na szczęście po kilku minutach komitet powitalny w osobach Veroniki i Sergio się zjawi. Zapakowaliśmy się do nowiutkiej hondy i... mimo że nie widzieliśmy się przeszło pięć lat, pierwsze pytanie brzmiało: "co macie ochotę zjeść?":-)
Mi Amor, której często dokucza choroba lokomocyjna, apetytu nie miała, ale ja... ZAWSZE! Biorąc pod uwagę porę, wybór lokali był raczej ograniczony i skończyło się na hot-dogach przy parku La Venta. Ale nie jakichś tam zwykłych bułach z parówą! O nie! To były prawdziwe, wielkie i pyszne perros calientes z masą dodatków i wypalającym kubki smakowe chile habanero. Swoją drogą, ciekawa była klientela budki z hot-dogami. Oprócz wielkiej fury naszych gospodarzy, na parkingu stały same nowe i wypasione samochody. Nie wiem, może to jakaś tutejsza tradycja, żeby w środku nocy zapychać się fast-foodami?
Rano, zwyczajem tutejszej klasy średniej, wybraliśmy się na śniadanie do knajpy. Tu temperatura sięgała chyba zera, ale jak mieliśmy się wkrótce przekonać, w Villahermosa wszędzie, w każdym zamkniętym pomieszczeniu jest podobnie. Jak dla mnie przesada. Na zewnątrz 30-40 stopni, a w środku 18-20. Nie polecam.
Po śniadanku rodzinka udała się pomnażać swój kapitał, a my zwiedzać miasto.
Przyznaje, że do Villahermosa przyjechałem tylko i wyłącznie ze względu na znajomych. Miasto ma bardzo niewiele do zaoferowania. I właśnie to niewiele odwiedziliśmy. Na początek, największa atrakcja Villahermosa, czyli Parque-Museo La Venta.
La Venta to miasto leżące kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Villa. Odkryto tam największe miasto olmeckie. Kiedy jednak wydobycie ropy naftowej, której stan Tabasco jest głównym producentem w Meksyku, zagroziło ruinom, przeniesiono je do stolicy stanu - Villahermosa. Na kilkunastu hektarach (tak naprawdę to nie wiem ilu, ale obszar jest ogromny:-) miejskiego parku, przy krętych ścieżkach ustawiono pozostałości po Olmekach, z gigantycznymi głowami na czele i... klatki ze zwierzętami. La Venta pełni bowiem podwójną rolę muzeum i ogrodu zoologicznego. I muszę przyznać, że warunki jakie zapewniono zwierzętom są bardziej niż komfortowe. Może właśnie dlatego większości z nich nie widać, bo kryją się w basenach i chłodnych budkach. Szkoda, bo, wśród wielu różnych gatunków, można tu spotkać drapieżne koty żyjące w meksykańskich lasach.
Na przeciwko La Venta mieści się Muzeum Historii Naturalnej, ale to miejsce nie zasługuje na szczególną uwagę. Wspomnę tylko, że po trzech minutach marzyłem tylko o tym, żeby stamtąd wyjść. Było mi po prostu cholernie zimno!
Reszta atrakcji Villahermosa znajduje się przy Paseo Tabasco, w okolicach Katedry i Maleconu. Nie powiem, żeby szczególnie zachwycały. Jeśli o mnie chodzi, uwagę zwróciłem przede wszystkim na wały z worków z piaskiem ciągnące się kilometrami wzdłuż brzegu rzeki Grijalva. To pozostałość po ubiegłorocznej powodzi i prowizoryczne zabezpieczenie przed kolejną.
Rok temu, gdy rzeka wylała, oprócz mułu, powyrywanych drzew i martwych zwierząt, na ulicach i w jeziorkach, których w Villa wiele, pojawiły się też... krokodyle. Napędziły trochę strachu mieszkańcom, ale po odejściu wody nikt się nimi szczególnie nie przejmuje.
Przy Maleconie, a właściwie nad rzeką... nad w sensie dosłownym, nie nad brzegiem ale nad korytem rzeki Grijalva... wybudowano wieżę widokową, z której rozciąga się panorama na miasto z jednej strony i podmokle tereny z drugiej. Miasto, podobnie zresztą jak cały stan Tabasco, jest niemal całkowicie płaskie i bez względu na to skąd się na nie patrzy, nie zachwyca.
Na trzecią umówiliśmy się z Veroniką i Sergio. Tym razem mieliśmy zaproszenie na obiad do... Raju.
[info:
Autobus z San Andrés Tuxtla do Villahermosa, linii ADO, kosztuje 236 pesos i jedzie prawie sześć godziny.
Parque-Museo de La Venta (Bulvd. Adolfo Ruiz Cortines) - wstęp 40 pesos.
Museo de Historia Natural (Bulvd. Adolfo Ruiz Cortinez) - wstęp 15 pesos.]
Na rybkę do Raju 2008-11-05
Plan był taki, żeby zajechać do małych, ale ciekawych ruin w Comalcalco, a później pojechać do Paraíso na obiado-kolację z owoców morza. Pierwsza cześć planu nie wypaliła, bo na miejsce dojechaliśmy kwadrans po zamknięciu strefy archeologicznej. A szkoda, bo Comalcalco jest chyba jedynym (albo jednym z bardzo niewielu starożytnych miast), które zbudowano z cegły. Co prawda składającej się w większości z morskich muszli, ale jednak z cegły.
Za to w Paraíso (czyli właśnie w Raju) rybne restauracje czekają na klientów do późna, a wolnych miejsc było pod dostatkiem. Zainstalowaliśmy się w najlepszej, zdaniem Sergio - El Amigo. Knajpa, to w rzeczywistości ogromna hala przykryta dachem z liści palmowych, plastikowymi krzesłami i stołami nakrytymi ceratą. Klimat trochę jak znad naszego morza dwie-trzy dekady temu.
A menu? Cóż, do zwolenników owoców morza nigdy nie należałem, więc wziąłem sobie rybkę o wdzięcznej nazwie robalo, za to reszta towarzystwa - Mi Amor, Veronica, Sergio i ich syn Irvin - zamawiała co raz to dziwniejsze wynalazki ze szczypcami, szczękoczułkami, ekstrawaganckimi odwłokami, itp, itd...
Gdy zaczęło się ściemniać, nasi gospodarze zarządzili natychmiastowy odwrót w obawie przed atakiem komarów.
W domu, już bez pospiechu, zakończyliśmy wieczór przy butelce tequili, dyskutując o życiu i snując plany kolejnych wypraw. Sergio bowiem, jest wielkim miłośnikiem podroży. Przy czym zazwyczaj wychodzą mu bardzo spontanicznie. Na przykład... o trzeciej nad ranem budzi rodzinę i oznajmia, że właśnie wybierają się do Acapulco, albo do Cabo San Lucas, albo gdzieś bliżej...
Na spacerze z Sergio i ich pudelkiem (wiem, wiem...:-) pogadaliśmy też trochę po męsku o życiu. On zazdrościł mi wolności, ja jemu głowy do interesów i sukcesu. On wyłożył mi swoją głęboką teorię rodziny. A wspólnie zatopiliśmy się w tęsknocie za Miastem Meksyk. I Sergio i Veronica są stuprocentowymi Chilangos (mieszkańcami DF, ale w pogoni za lepszym (dużo lepszym!) życiem przyjechali do Tabasco. Teraz oboje udają, że im się tu podoba, ale na każdym kroku wspominają zalety Miasta Meksyk. Co mnie najbardziej ubawiło... Veronica nie pozwoliła mężowi przerejestrować swojego samochodu i nadal jeździ na blachach z Distrito Federal...
A jutro jedziemy do Palenque!
p.s.: Paraíso na mapce nie jest TYM Paraíso. Właściwe leży nad Zatoką Meksykańską, około sto kilometrów na północny-zachód od Villahermosa.
Starożytne riuny i krwiożercze insekty... 2008-11-06
Pobudka o szóstej rano, to nie jest coś co lubię najbardziej. Szczególnie na wakacjach! Ale skoro Sergio sam zaproponował, że może nas zawieźć do Palenque, czymś więcej niż nietaktem byłoby marudzenie.
Z Villahermosa do największego miasta Majów jedzie się około półtorej godziny. Oczywiście czas wydłużają zakręty i topes, ale o tym już nawet nie muszę wspominać.
Na miejscu, zanim dojedzie się strefy archeologicznej, warto zajrzeć na chwilę do muzeum, w którym wystawia się drobne eksponaty znalezione podczas prac wykopaliskowych i słynną komorę grobową króla Pakala. W zasadzie to jej kopie, ale jak to zazwyczaj bywa w przypadku tych meksykańskich, doskonałej jakości i praktycznie nie różniącą się od oryginału.
Strefa zaczyna się po kolejnych trzech kilometrach zakrętów. Jak we wszystkich tego typu miejscach w Meksyku, przed bramą rozstawiły się setki stoisk z pamiątkami, krążą stada przewodników i co chwilę zajeżdżają autobusy wypełnione turystami.
My co prawda nie mieliśmy zamiaru brać przewodnika, ale Sergio uparł się, że ma tu znajomego i zaufanego człowieka, którego wynajmuje zawsze gdy przywozi do Palenque znajomych albo klientów i nie ma nawet mowy, żebyśmy chodzili po ruinach bez niego. Problem w tym, że Mateo właśnie kogoś oprowadzał i musieliśmy na niego czekać. W tym czasie okazało się, że po pierwsze: wszyscy przewodnicy to znajomi Mateo; po drugie: Mateo już dawno tu nie pracuje; i po trzecie: Mateo nie żyje...
Rzecz jasna wszystkie plotki okazały się nieprawdziwe i po kilkunastu minutach Mateo się znalazł. Co prawda Sergio zapewniał, że jego człowiek zna angielski, co nieco ułatwiłoby nam zwiedzanie, ale okazało się, że zna "tylko" hiszpański, francuski, włoski i dwa języki lokalne... Obiecał jednak mówić powoli i wyraźnie, a w razie potrzeby tłumaczyć jak idiotom.
Tak też się stało i całe ruiny obejrzeliśmy z dokładnymi komentarzami Mateo. Nie chce mi się za bardzo pisać, co i jak wygląda, ani jak Palenque funkcjonowało w czasach swojej świetności. Te informacje można znaleźć w każdej książce, albo przewodniku po Meksyku. Dość gdy powiem, że miasto robi naprawdę fantastyczne wrażenie. Szczególnie, jeśli pomyśleć, że i tak ogromna strefa archeologiczna to zaledwie dwa (!!!) procent całego miasta, wciąż kryjącego się w dżungli.
Tylko jedna ciekawostka z pałacowych kulis (Palacio, to jeden z największych i najpiękniejszych budynków w Palenque). Że działał tu całkiem dobrze rozwinięty system kanalizacji, może się wydawać rzeczą godną odnotowania, ale niezbyt zaskakującą. Zabawne, jest natomiast w jaki sposób Majowie dbali o "jakość powietrza" w toaletach. Otóż, cały system kanalizacyjny połączony był z pałacowymi saunami i gorąca woda, wraz z eterycznymi olejkami i wonnymi ziołami, spływająca z sauny, płukała jednocześnie kibelki! Rozwiązanie godne wielkich astronomów...
Po kilkugodzinnym spacerze wśród ruin, podczas którego Sergio skręcił sobie nogę i musiał się ewakuować do samochodu, Mateo zaproponował nam jeszcze przechadzkę po dżungli. W sumie nie spodziewaliśmy się nagłego przejścia do krainy cienia, ale doznanie było interesujące. Przede wszystkim, w dżungli nie ma poszycia, jak w normalnym lesie. Poza tym, selva wokół Palenque, pewnie za sprawą turystów, jest strasznie cicha. Nie słychać nawet ptaków. Niestety nie słychać też insektów, które w przeciwieństwie do innych leśnych stworzeń, tylko czekają, żeby spotkać się z ludźmi. Jedna (?) taka bestia pogryzła mnie w rękę, tak, że piekło mnie przez dwa dni. Mateo pocieszył mnie, że śmierć absolutnie mi nie grozi. Co najwyżej amputują mi rękę, a reszta ciała pozostanie sparaliżowana... Cóż mi pozostało? Zimne piwko!
Droga powrotna do Villahermosa trochę nam się przedłużyła, bo natknęliśmy się na dwie policyjne kontrole. Na pierwszej, szukającej narkotyków, smutni kolesie z bardzo dużymi karabinami przeszukali samochód, a ich koledzy z wycelowanymi gunami pilnowali, żebyśmy w razie czego zbyt daleko nie odbiegli. Drugi punkt kontrolny miał wyłapywać nielegalnych emigrantów, ale tu jakoś nie wzbudziliśmy zainteresowania i bardzo powoli, pod czujnym okiem federales, przejechaliśmy bezstresowo.
Ciekawostka... Najwięcej nielegalnych emigrantów w Meksyku pochodzi z Gwatemali. Jak ich jednak wykryć, jeśli każdy może powiedzieć, że zostawił dokumenty w domu, albo je po prostu zgubił? Sytuacji nie ułatwia też język. Jak powszechnie wiadomo, praktycznie od Río Grande po Patagonię mówi się po hiszpańsku (w lokalne i brazylijskie sprawy nie będę wnikał). Akcent? Owszem, łatwo wyłapać argentyński, hiszpański, czy kolumbijski, ale Gwatemalczycy mówią tak samo jak Chiapanecos i Chocos (mieszkańcy Tabasco). Nawet naleciałości indiańskie mają identyczne. Co więc pozostaje? Patriotyzm i wieczne rozpolitykowanie! Każdy Meksykanin zna swój hymn narodowy i nazwiska polityków. Od prezydenta, po wójta gminy w której mieszka. I właśnie w ten sposób federales sprawdzają podejrzanych. Nie zaśpiewasz? ¡Adíos!
W Villahermosa czekała na mnie niespodzianka. Po wczorajszych kulinarnych katuszach w Paraíso, na dziś rodzinka zaplanowała kolacje w prawdziwej, mięsnej restauracji. Rodizio, bo tak się nazywa to miejsce, to brazylijska knajpka specjalizująca się tylko i wyłącznie w pieczonym mięsku. Wybór po prostu nieograniczony, a smaki... NIEBIANSKIE! Polecam... gorąco polecam wszystkim mięsożercom, którzy kiedyś zawitają do Villahermosa.
[info:
Zona Arqueológica de Palenque - wstęp 51 pesos (ruiny i muzeum) + 20 pesos za wjazd do rezerwatu przyrody.]
Dwa topes i trzy zakręty na kilometr... 2008-11-07
W piątek rano, z bólem serca opuściliśmy naszą rodzinkę w Villahermosa. Za radą Sergia, zamiast jechać bezpośrednio do San Cristóbal de las Casas, zdecydowaliśmy się na jazdę na raty: najpierw do stolicy Chiapas - Tuxtla Gutiérrez i stąd do San Cristóbal.
Według tego co mówił Sergio, droga z Villa do San Cristóbal, to jeden wielki zakręt ("muchas curvas peligrosas"), podczas gdy trasa przez niego zaproponowana, miała być o niebo lepsza. W końcu to on tu mieszka więc przystaliśmy na taką opcję. Zresztą, czas przejazdu potwierdzał jego słowa. Bezpośredni autobus miał jechać 8 godzin, a jazda z przesiadką jedynie 5-6.
Nie wiem... Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tej gorszej trasy, bo ta komfortowa, omal nie zabiła mi Kobiety! Zakrętów, począwszy od Cardenas, są tysiące, "hopków", czyli topes, trzy razy tyle, a autostrada, która zaczyna się mniej więcej w połowie drogi, wygląda tak, jakby ktoś zapomniał, że budowę trzeba dokończyć.
Mi Amor, spędziła większość drogi z głową między kolanami, albo na moich kolanach, powstrzymując się od wymiotów. A mnie, na szczęście odpornego na chorobę lokomocyjną, rozbolał kręgosłup od podskakiwania na topes. MASAKRA!!!
Tylko krajobrazy rekompensują trochę barbarzyństwo tej podroży. W szczególności długie mosty nad rzekami, albo bardzo długimi jeziorami.
I jeszcze ciekawostka konstrukcyjna. Co kilka kilometrów pojawiają się znaki, że droga jest w remoncie, choć ekip remontujących nie widać. Byli za to w jednym... Zamknęli drogę, i autentycznie zwalali na autostradę wiszące nad nią urwisko! Po około pół godzinie, przyjechał spychacz, odróżnił jeden pas i na chwilę droga była wolna...
Za to cel podróży, czyli San Cristóbal de las Casas... Brak słów! Ale postaram się jakieś wymyślić...
[info:
Autobus z Villahermosa do Tuxtla Gutiérrez, linii ADO GL lub OCC, kosztuje 294/244 pesos i jedzie, w zależności od pory dnia, 4-5 godzin. Z Tuxtla Gutiérrez do San Cristóbal de las Casas, właściwie co pół godziny, jeżdżą autobusy ADO i OCC. Podróż trwa godzinę i kosztuje, w zależności od klasy, 40/44/96 pesos.]
Miasto na końcu świata... 2008-11-07
Dawna stolica Chiapas jawiła mi się zawsze jako cichy zakątek na końcu świata, gdzie po ulicach spacerują zapatystowscy partyzanci, a Indianie chyłkiem przemykają pod ścianami niskich, kolorowych domów. Rzeczywistość okazała się całkowicie inna.
Już na dworcu lekko mnie poniosło, kiedy z pół godziny czekaliśmy na odbiór plecaków, bo w tym samym czasie zajechało kilka autobusów, z których wysypało się parę setek turystów. Bagażowi, mimo najszczerszych chęci, po prostu się nie wyrabiali. A samemu plecaka zabrać nie pozwalają.
Chwilę później, kiedy szczęśliwie lub nie, dźwigaliśmy na plecach nasz ekwipunek, dopadła nas banda naganiaczy z hoteli, które jeszcze nie znalazły się w "Lonely Planet" a bardzo chciałyby tam trafić. Kilku było całkiem profesjonalnych, ale część, a już szczególnie jeden zasługuje na baty i kilka słów...
Jak zwykle mieliśmy upatrzonych kilka miejsc z "Pascala", więc raczej oganialiśmy się od hotelowych akwizytorów, ale typek uparł się, że jego oferta jest zdecydowanie lepsza, a poza tym nasz hotel... już dawno nie istnieje. Za to jego można znaleźć w najnowszej edycji "LP". Ni jak nie dawał sobie przetłumaczyć, że jednak wolimy sami się przekonać. Gość był wręcz agresywny i niemal siła próbował nas przekonać do swoich racji! Jakoś się wyrwaliśmy, ale jeszcze chwila i mogłaby polać się krew...
Oczywiście nasz hotelik miał się dobrze. Stał tam gdzie powinien i prezentował się doskonale. Niski, kolonialny budynek pomalowany na pomarańczowo, ładne i czyste pokoje, uprzejma obsługa, ceny do negocjacji i darmowy internet. Czego więcej chcieć?
Po "odleżeniu" zakrętów i topes wyszliśmy na miasto...
Nieskromnie uważam, że najpiękniejsze miasta Meksyku już widziałem: Guanajuato, San Miguel de Allende, Taxco... To zdecydowana czołówka. Teraz do tej listy dopisuje San Cristóbal. Położone przeszło dwa kilometry nad poziomem morza, otoczone ze wszystkich stron górami, z czystymi, wąskimi uliczkami i kolorowymi domkami, wydaje się obrazkiem z bajki. Na pierwszy spacer wybraliśmy się akurat wraz z zachodzącym słońcem, więc wrażenie było jeszcze mocniejsze. Pomalowana na żółto fasada Katedry w ciepłym świetle wygląda po prostu nieziemsko!
Podobnie zresztą jak tłumy kłębiące się przed nią i na sąsiednim Zócalo. Mieszają się tu miejscowi, Indianie z górskich wiosek położonych wokół miasta sprzedający pamiątki, turyści z całego świata i cała masa najróżniejszych freaków, proroków, hippisów i poszukiwaczy świętego spokoju. Chociaż tego ostatniego w San Cristóbal znaleźć można najmniej. Zócalo, którego rolę spełnia mały ogród z ławeczkami i kiosco na środku, do późnej nocy tętni życiem i hałasuje muzyką. Na placu przed Katedrą handel zamiera dopiero koło północy, a po kilku wyłączonych z ruchu deptakach nieustannie przewala się kolorowy i międzynarodowy tłum.
Trochę desperacko zasiedliśmy w pierwszej lepszej knajpie, bo na dobrą sprawę od rana nic nie jedliśmy. Wybór okazał się bardzo chybiony, ale na szczęście tylko pod względem smaku. Obyło się bez sensacji.
Na poprawę humorów połaziliśmy jeszcze trochę po mieście i, całkiem przypadkiem, trafiliśmy na wernisaż wystawy starych fotografii ze stanu Veracruz w Centro Cultural del Carmen. Był szampan, przemowy i lokalna prasa, a my nie bardzo wiedzieliśmy, czy odwrócić się na pięcie i uciekać, czy zaspokoić ciekawość. Ciekawość wzięła jednak górę. W sumie nic nadzwyczajnego, ale miło popatrzeć na Jalapę, San Andrés, czy Catemaco, a więc miejsca, które widzieliśmy kilka dni wcześniej, na fotografiach z początków ubiegłego wieku.
A Centrum, jest w pewnym sensie częścią kompleksu, na który składa się dawny klasztor, kościół i czerwona brama, niegdyś pełniąca rolę bramy miejskiej. Dzisiaj można ją co prawda obejść dookoła, ale nie sposób się przy niej nie zatrzymać. Szczególnie nocą, kiedy lekko podświetlona, odcina się od czarnej, bezgwiezdnej nocy.
Wracając do hotelu, daliśmy się zaprosić do małej knajpki przy Real de Guadalupe. Atmosfera, mimo zimnej, niemal mroźnej nocy, była gorąca. Horas felices trwały cała noc, a kelnerzy w maskach zawodników lucha libre, uwijali się między stolikami, fotografowali się nieproszeni z klientami i co chwilę stawiali na stoły kolejki na koszt firmy. Nam trafił się... karaluch, czyli la cucaracha. Nie pamiętam dokładnie ale był to chyba mix tequili, syropu pomarańczowego i kahlua. Płonący żywym ogniem! Na trzy mieliśmy przez słomkę opróżnić kieliszki do dna. Ku uciesze kelnerów oczywiście nie udało się nam. Płonące słomki nie zachęcały do powtórki, ale miłe ciepło rozchodzące się z wnętrzności dodało nam odwagi...
[Zatrzymaliśmy się w hotelu Casa Margarita przy Calle Real de Guadalupe 34. Za dwie pierwsze noce zapłaciliśmy po 400 pesos, za dwie kolejne po 350.]
Kolejny dzień na końcu świata... 2008-11-08
Rano już wiedzieliśmy, że nie uda nam się tak łatwo wydostać z San Cristóbal. Miasto ma w sobie coś takiego, co sprawia, że chce się tu po prostu być. Nawet jeśli nic się nie robi, nic nie zwiedza...
Chociaż my akurat nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Lekko zmarznięci (po czterdziestostopniowych upałach z Villahermosa, trochę trudno przywyknąć do nocnych 5-6 w San Cristóbal) i trochę bardziej niezadowoleni ze śniadania w hotelowej knajpce, spacer po mieście zaczęliśmy od poszukiwań "dworca" colectivos (takie zbiorowe taksówko-autobusy) do San Juan Chamula i San Lorenzo Zinacantán - dwóch indiańskich wiosek niedaleko San Cristóbal.
Terminale - taką szumną nazwą określa się podwórka, z których odjeżdżają colectivos - znajdują się kilka uliczek na północ od miejskiego targowiska. Targowisko to miejsce zdecydowanie nie dla estetów! Typowo użytkowe, zupełnie nie turystyczne Mercado Municipal jest brudne (delikatnie mówiąc), pachnie (lub śmierdzi) wszystkim co można na nim znaleźć (od mniej lub bardziej egzotycznych owoców i warzyw, przez mięso i ryby, po przygotowywane w polowych warunkach jedzenie), a wygląda...
Wygląda jak ludzie, którzy na nim pracują, i którzy z niego korzystają. Przeważają Indianie. Chociaż głównie jako kupujący. Handel zdominowali bardziej "cywilizowani" miejscowi. Rożni ich niewiele. Raczej światopogląd i stroje, niż korzenie. Ci "cywilizowani" wyglądają... normalnie, jak każdy z nas. Ci prawdziwi noszą tradycyjne stroje - rożne w zależności o tego, z której z wiosek pochodzą - są poważni i... hmmm... smutni. Przemykają szybko i w milczeniu, a ich stosunek do reszty świata wydaje się połączeniem strachu z pogardą dla obcych. Ta niewielka grupka Indian, która zajmuje się handlem, rozłożyła swoje kramiki raczej na uboczu i czeka w ciszy na klientów. I nie pozwala się fotografować. Chyba że za... 50 pesos.
Zdecydowanie bardziej komercyjny jest kolejny targ: położony kilka kroków bliżej centrum miasta Mercado de Artesanias przy kościele Santo Domingo. Jak wszędzie na tego typu jarmarkach znaleźć można masę chińszczyzny i mnóstwo niepotrzebnych łapaczy kurzu. W San Cristóbal, typowy asortyment dopełniają gadżety związane z zapatystami. Małe i duże laleczki. Partyzanci na koniach, w rożnych maskach i różnokolorowych strojach. Do tego koszulki z rewolucyjnymi hasłami i zdjęcia-pocztówki, z których spogląda wiecznie rozmarzonym wzrokiem Subcomandante Marcos i jego compañeros. I oczywiście el Che! Ja chyba już wyrosłem z bohaterstwa. Ale laleczce na koniu nie mogłem się oprzeć:-)
Między straganami nieustannie krąży masa dzieci. Jedne sprzedają jakieś drobiazgi, inne proszą o jedzenie lub drobne. Kiedy przysiedliśmy na murku przed kościołem, żeby chwilę odpocząć, od razu otoczyła nas mała banda. No może nie od razu, trwało to ze dwie minuty. W tym czasie pogadaliśmy z małą, bezzębną Indianeczką, która uprawiała gimnastykę artystyczną na rowerze, a za fotkę chciała 10 pesos. Kiedy dołączyli do niej jej bracia/kuzyni/koledzy cena spadła najpierw do pięciu, a w końcu do jednego peso. Kasy domagać zaczęli się wszyscy, a najgłośniej chłopaczek, który przed chwilą wycyganił ode mnie churro (taki meksykański pączek). Nie lubię takich sytuacji. Nie jestem skąpy... Nic takiego. Po prostu wiem, że kilka groszy nic nie zmieni. Nawet przeciwnie - uczy dzieciaki żebrać. Ale Mi Amor, z miękkim sercem, i mnie urobiła. Rozdaliśmy kilka pesos, a że nie mieliśmy drobnych, pieniądze dostało kilku, z nakazem podzielenia się z maluchami. Jakiż podniósł się wrzask z najmłodszych gardeł kiedy tylko oddaliliśmy się o kilka kroków! Jakby obdzierali kogoś ze skóry! Dowód, że taka "dobroczynność" nie ma sensu. Wybaczcie wrażliwcy...
W dawnym klasztorze Santo Domingo, sąsiadującym z (podobno) najpiękniejszym kościołem w mieście, pod tym samym wezwaniem, mieści się muzeum Centro Cultural de los Altos. Niby jest to najważniejsze muzeum w mieście. Z założenia ma prezentować lokalne kultury, ale jak dla mnie to raczej skromne miejsce. Nic szczególnego. Trochę sztuki religijnej, trochę eksponatów z wykopalisk i trochę współczesności. Ta ostatnia jest zdecydowanie najciekawsza. Przy czym dwie wystawy sztuki współczesnej były tylko tymczasowe. Na patio muzeum wystawiono rzeźby szwajcarskiego artysty, który związał się z San Cristóbal - ciekawe abstrakcje z drewna i metalu. A sale ze skromnymi wykopaliskami uzupełniono, rewelacyjnymi moim zdaniem, kolażami, których motywy przewodnie stanowiły zdjęcia z gazet, a resztę domalowano tuszem. Coś w stylu fanzinowych ilustracji.
Wracając w stronę miasta, znaleźliśmy świetną taquerię, która, choć jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, stała się "naszą" knajpą na kolejne dni w San Cristóbal. Po doskonałych tacos, w doskonałych nastrojach, mogliśmy zdobywać szczyty. Na szczęście tych w mieście jest bardzo niewiele. W zasadzie tylko dwa. I na obydwu wybudowano kościoły.
Zdecydowaliśmy się na wyższy ze szczytów, na którym stoi skromna świątynia poświęcona patronowi miasta. Na górę prowadzi jakiś tysiąc schodów osranych przez psy i zaśmieconych opakowaniami po chipsach i butelkami po coli. Pozostałości raczej po miejscowych...
Liczyliśmy, że na górze, po takim poświęceniu, jako nagroda będzie czekała na nas wspaniała panorama miasta. Niestety, drzewa i żółto białe chorągiewki zasłoniły cały świat...
Została więc druga góra i drugi kościół. Zanim tam dotarliśmy, odebraliśmy jeszcze pranie, bo zaczynało się ściemniać, a jedyne ciepłe ciuchy lekko się już przybrudziły i teraz nie mogłem się doczekać, żeby je na siebie włożyć. Najlepiej wszystkie na raz! Wierzcie na słowo, San Cristóbal, to bardzo zimny Meksyk!
Wzgórze Cerro de Gadalupe wzięła w posiadanie Matka Boska, która na wiernych spogląda z otoczonego neonami obrazu. Trafiliśmy akurat na ślub, więc nie wypadało zbytnio się rozglądać. Ale trochę zdziwiła mnie skromna oprawa uroczystości, bo przyzwyczaiłem się już, że Meksykanie każdą okazję celebrują z wielką pompą. Nie wiem... Może to jakieś tutejsze, góralskie zwyczaje?
Po pokonaniu tylu schodów znowu lekko zgłodnieliśmy. Jakiś tajemniczy impuls wkręcił nam jednak ochotę na... hot-dogi. Przy samym kościele stała jedna budka, ale zanim uznaliśmy, że nic innego nas nie zadowoli, byliśmy już zbyt daleko, by znowu się wspinać. I zaczęły się poszukiwania, które zaprowadziły nas do sympatycznej, rodzinnej knajpki, gdzie papa gotował, a mama z dzieciątkiem przywiązanym do pleców biegała do sklepu po kolejne składniki tej, jakże wyszukanej, potrawy...
Na wieczór dostaliśmy zaproszenie na reggaełowy koncert do knajpki o dziwnie znajomej nazwie Iskra. Co prawda nie udało nam się dojść, czy po hiszpańsku, lub w jakimkolwiek innym języku "iskra" znaczy to samo co po polsku, ale nie zmienia to faktu, że koncert się udał. Było trochę po hiszpańsku, trochę Marleya, i trochę latin ska. Aha... i były dwie Amerykanki z przyklejonymi uśmiechami w strojach a´la new age, które przez cały koncert grały w domino.
Kiedy koło północy wróciliśmy do hotelu, przy recepcji usłyszeliśmy znajomą mowę. Upewniliśmy się zaczepnie pozdrawiając i tak poznaliśmy Magdę i Andrzeja, z którymi nie rozstawaliśmy się przez kolejne dwa dni.
Nasi rodacy, bardzo rozdrażnieni, trafili do San Cristóbal z Jukatanu, gdzie ukradziono im dwa aparaty i dwa i-pody, co czyniło ich wakacje niezbyt radosnymi. Ciekawe, że okradziono im bagaż podręczny w autobusie pierwszej klasy. Dowód na to, że wszędzie trzeba uważać. Ja nie dam powiedzieć złego słowa na Meksyk i Meksykanów, bo mimo że jestem tu trzeci raz, nigdy niczego nie straciłem. Ale cóż... Shit happens...
Wszyscy Święci piją colę... 2008-11-09
W niedzielę rano, choć i tak z małym opóźnieniem, po średnim śniadaniu i kupnie nowego aparatu przez naszych świeżo poznanych współtowarzyszy, pojechaliśmy do San Juan Chamula.
Wioska leży zaledwie kilka kilometrów od San Cristóbal, ale to zupełnie inny świat. Co prawda, od jakiegoś czasu, odwiedziny wioski to punkt obowiązkowy w programach wszystkich lokalnych biur podróży, ale miejscowi najwyraźniej mają to gdzieś. Żyją swoim życiem, tak, jak w czasach gdy Słońce żywiło się ludzką krwią, a Bogowie przechadzali się po lasach, w płaszczach ze skóry pokonanych wojowników.
Najpierw jest zapach... Chamula pachnie wędzonką. Później jest smród... Chamula śmierdzi wędzonką, brudem, tonami śmieci walającymi się po ulicach i wyziewami alkoholowymi parującymi z mieszkańców. W niedzielę, w Chamula odbywa się duży targ, więc atak na zmysły jest zwielokrotniony. "Daj! Kup! Daj! Kup!" atakuje uszy. Zgniły zapach śmieci i dymu atakuje nos. Wielobarwne stroje i palące górskie słońce bezlitośnie napastują oczy...
Zastanawiająca jest liczba pijanych. Meksykanie uwielbiają się bawić. Kochają fiesty. Sam wielokrotnie brałem udział w imprezach z miejscowymi, ale nigdy nie widziałem, żeby upijali się do nieprzytomności. Żeby w alkoholowym amoku plątali się po ulicach. Żeby zamroczeni leżeli na chodnikach... W Chamula (może wyjątkowo przy okazji niedzieli?) to widok wręcz pospolity. Zadziwia też niechęć, a czasem nawet nienawiść w pijanych oczach miejscowych macho, będąca całkowitym przeciwieństwem pogodnego i przyjaznego nastawienia do przyjezdnych większości Meksykanów.
Inna ciekawostka... Znak, że "odcięte wioski indiańskie", to już przeszłość. Stara sztuczka na odpędzenie natrętnych sprzedawców, czyli udawanie Greka i mówienie po polsku, że nic się nie rozumie, tu nie przejdzie. Kilku-kilkunastoletnie dziewczynki odpowiadają wtedy "proszę kupić un de esto", wyciągając w naszą stronę ręce obwieszone sznurkowymi bransoletkami. Zabawne? Owszem, ale i znaczące...
San Juan Chamula słynie ze swojej głównej świątyni - kościoła Świętego Jana. Właściwie tylko po to zajeżdżają tu tłumy spragnione "prawdziwych, dzikich Indian". I właściwie tylko po to my tu przyjechaliśmy. I naprawdę warto przyjechać tu tylko po to, by przeżyć doświadczenie, którego w słowach opisać się nie da. Niestety, nie można go też przybliżyć na zdjęciach, bo w świątyni obowiązuje absolutny zakaz fotografowania. Pod groźbą zniszczenia sprzętu (przez urażonych mieszkańców) i kary pieniężnej (wymierzonej przez lokalne władze).
Wchodząc do kościoła się ze słonecznego placu, wkracza się w prawdziwą strefę mroku. Małe okna nie dają wiele światła, a poza tym, podobnie jak kiedyś białe ściany, pokryte są grubą warstwą sadzy z nieustannie płonących setek świec. Dym szczelnie wypełnia wnętrze świątyni, nadając jej charakter raczej jakiegoś magicznego centrum obrzędowego niż kościoła katolickiego. Nie ma tu też ławek, a wierni siedzą na podłodze pokrytej grubą warstwą długich igieł tutejszej sosny i wypalonych ogarków. Siedzą samotnie albo całymi rodzinami. Milczą lub w modlitewnym transie mamroczą swoje prośby w niezrozumiałym, lokalnym języku tzotzil. Przypomina to trochę buddyjskie mantrowanie. Co dziwne, nikt tu nie klęczy. Modlący się siedzą, stoją, albo pochylają w dziwnej, gimnastycznej pozycji. Oprócz modlitw i świec, Indianie przynoszą swoim świętym również dary. Najczęściej... coca colę, którą rozlewają w plastikowe kubeczki. Dla siebie i dla figurek na ołtarzach. Na "mszach" dla turystów podobno zabija się również kury i składa inne ofiary, ale... niech pozostanie to tylko turystyczną atrakcją.
O ile brak ławek można jeszcze jakoś wytłumaczyć, o tyle brak głównego ołtarza, jest czymś więcej niż zaskoczeniem. Na konstrukcji z pustych ram, która była, lub miała pełnić rolę ołtarza stoi jedynie małe, skromne, pomalowane na zielono tabernakulum. Wszystkich świętych rozstawiono przy bocznych ścianach kościoła. Spoglądają na wiernych ze zdobnych gablot, wszyscy wystrojeni i zaopatrzeni w lustra... Przed każdym ze świętych palą się dziesiątki świec, ale tylko przy kilku gromadzą się ludzie. Dziwne, że poza Judą Tadeuszem od spraw beznadziejnych, najbliżsi sercom Indian z Chamula, są święci, których imiona nic nie mówią. Najczęściej zresztą są to imiona indiańskie.
Na obrzeżach miasteczka, przy ruinach starego kościoła leży miejscowy cmentarz. Podobnie jak w przypadku głównej świątyni, tylko trochę przypomina te, do których przywykliśmy. Owszem, są tu groby, ale usiane tak gęsto, że właściwie nie sposób przejść pomiędzy nimi. Są tu też krzyże, ale po kilka na każdym grobie. Stoją jeden za drugim, w różnych kolorach świadczących o wieku zmarłych. Białe dla dzieci, błękitne dla młodych i czarne dla starców. Niewiele tu też, typowych dla meksykańskich cmentarzy, ogromnych... niemal pogrzebowych pałaców... grobowców. Podobnie jak podłoga w kościele, cały cmentarz, łącznie z grobami i krzyżami, przykryty jest grubą warstwą sosnowego igliwia. Pamiątką po Święcie Zmarłych jest zaś masa śmieci... opakowań po chipsach, butelek po coli, resztek owoców i domowego jedzenia... walających się wszędzie. Brakuje tu tylko żywych. Oprócz nas, turystów, na dużym cmentarzu nie było nikogo. Za to ścieżką obok, co chwilę przetaczali się pijani mężczyźni rzucający w naszą stronę groźne spojrzenia...
p.s. W Chamula nie można kupić papierosów! Chyba że jakieś zabójcze wynalazki na sztuki!
A po sąsiedzku? Spokój! 2008-11-09
Z Chamula, z najmilszym taksówkarzem w Chiapas, za 50 pesos podjechaliśmy do San Lorenzo Zinacantán. Facet zwracał się do nas tylko per señor/señores, czyli pan/państwo, a nie jak to jest przyjęte w Meksyku przez trzecioosobową formę grzecznościową usted/ustedes i zadawał mnóstwo niewinnych pytań dotyczących Polski. Ale... sam przyznał, że hiszpański zna tylko trochę, bo na co dzień mówi w języku tzotzil. Z daleka język ten przypominać może trochę polski i inne szeleszczące języki słowiańskie. Z bliska, o czym przekonać się mogliśmy kilkakrotnie, bo taksówkarz co chwilę zatrzymywał się na pogaduszki z kolegami spacerującymi po Chamula, brzmi jak... co najmniej chińszczyzna. W każdym razie bardzo egzotycznie.
Jadąc do Zinacantán bałem się, ze będzie to kolejne, tylko trochę mniej znane wydanie San Juan. Na szczęście kilkanaście kilometrów pustą, górską drogą, taksówkarz pokonał w parę chwil i niepewność zniknęła.
Główne skupisko Indian Tzotzil w Chiapas, już od wjazdu prezentuje się zupełnie inaczej niż Chamula. Przede wszystkim jest tu czysto! Przy czym muszę wyjaśnić tym, którzy mogliby mnie wziąć za nadwrażliwego estetę... Brudne ulice nie oznaczają w Meksyku kilku walających się papierków. Nie, nie... Pisząc o brudnych ulicach, mam na myśli gnijące resztki jedzenia, ludzkie i zwierzęce odchody, rozwalone samochody pozostawione na poboczach do biodegradacji, wszelkie możliwe odpady budowlane i wreszcie masę plastikowych i papierowych opakowań po wszystkim. To są brudne ulice! I takie właśnie NIE są ulice Zinacantán.
Miasteczko leży w bajkowej dolinie, na wysokości przeszło dwóch i pół kilometra nad poziomem morza, co sprawia, że panuje tu wyjątkowy, umiarkowany klimat. Zbocza otaczających je gór niemal szczelnie przykrywają foliowe tunele i szklarnie z daleka sprawiające wrażenie niezliczonych wodnych oczek, albo śniegu. Chociaż na ten ostatni jest tu, mimo wszystko, jeszcze trochę za ciepło.
Tutejsi mieszkańcy słyną w całym regionie jako doskonali ogrodnicy i hodowcy kwiatów. Być może ma to jakiś związek z ich zdecydowanie pogodniejszą naturą. Tu nikt nie patrzył na nas z niechęcią i gniewem. Wręcz przeciwnie. Odświętnie ubrani w tradycyjne, czarno-niebieskie stroje, odróżniające Zinacantańczyków od innych wspólnot Tzotzil, pozdrawiali i uśmiechali się. Dziewczęta i kobiety, chodzące zawsze parami, zapraszały (!!!) do obejrzenia swoich wyrobów, albo do odwiedzenia "fabrica de textiles" jak górnolotnie nazywały swoje domowe warsztaty. Wiem, to tylko inna, nieco delikatniejsza forma handlowego molestowania spod znaku "Daj! Kup! Pięć sztuk za dziesięć pesos!", itp, ale w tym wydaniu zdecydowanie mniej irytująca.
Oczywiście miasteczko nie jest idealne i sielskie. Wypada tak dobrze tylko w porównaniu z Chamula. I tu można spotkać zalanych w sztok Indian. Jeden z nich, na przykład, w najlepsze spał sobie na środku głównej ulicy. I tu bywa brudno, a publiczną toaletę można znaleźć "na węch". I także tu trafiają się podejrzliwe spojrzenia.
Podobnie jak w San Juan Chamula, największą atrakcją Zinacantán, jest kościół. Ten jednak, w porównaniu z konkurencją wypada zdecydowanie... hmm... bardziej cywilizowanie. Owszem, podłoga wyścielona jest igliwiem, a ze swoich ozdobnych gablotek zewsząd spoglądają uzbrojeni w lustra święci, ale wszystko jest tu jakby sterylne, jakby skopiowane... Bez tej uduchowionej improwizacji wszechobecnej w Chamula.
Co ciekawe, kościół Świętego Wawrzyńca składa się jakby z dwóch kościołów (kaplic?) i w obu trwały akurat modły. Nie prowadzili ich jednak księża, ale ubrani tradycyjnie starsi mężczyźni. Chyba że tutejsi duchowni hołdują innej modzie... Cała sytuacja przypominała zresztą bardziej zajęcia w szkole, niż msze. Siedzący grzecznie w ławkach wierni, bez najmniejszego szmeru wsłuchiwali się w ekspresyjne, wypowiadane tajemniczym językiem frazy "nauczycieli".
W tej świątyni również obowiązuje absolutny zakaz fotografowania. Obejmuje on też kościół z zewnątrz i plac przed nim, ale te ostatnie przepisy nie są egzekwowane zbyt surowo.
W miasteczku działa małe muzeum Sna Jsotz'. To znaczy podobno działa. Najpierw nie moglismy go znaleźć. Gdy już znaleźliśmy, nie mogliśmy uwierzyć. A gdy w końcu uwierzyliśmy, od przechodzącej obok kobiety dowiedzieliśmy się, że od jakiegoś czasu, kryta strzechą szopka, w założeniu prezentująca lokalne tkaniny i instrumenty, jest zamknięta. Gdybyśmy jednak przypadkiem chcieli zobaczyć tekstylia, możemy zajść do jej "fabryki".
Parę kroków od "muzeum" stoi drugi z miejscowych kościołów. Pod wezwaniem Świętego Sebastiana, o ile się nie mylę. Rzecz jasna i tu wielki znak informuje o sankcjach za fotografowanie wnętrz i obrzędów. Jego przestrzegania pilnowało zaś dwóch wyrostków, nie zwracających uwagi na to, że niektórzy z nas nagle zapragnęli zanieść swoje prośby do Boga. Nie odstępowali nas na krok i wygłupiali się w najlepsze, pilnując jednocześnie by "obcy" nie zbezcześcili ich miejsca kultu. Ja jestem ateuszem, a w gronie bliskich znajomych nawet szydercą w kwestiach wiary... każdej wiary... ale takie zachowanie uważam za zwykły brak szacunku dla gości i skrajną hipokryzję.
Gdy wróciliśmy do centrum, nabożeństwa (?) u Świętego Wawrzyńca już się skończyły. O dziwo, na placu przed kościołem stały... wszystkie ławki. Wewnątrz, na kolanach, parafianie zdrapywali z posadzki pozostałości świec. W kilka sekund dopadł nas miejscowy kościelny, który skasował nas odpowiednio za "zwiedzanie" świątyni. Zajęło nam to tylko chwilę, bo jak pisałem, w tym miejscu magii już nie ma. Pozostał tylko folklor...
San Cristóbal - la vibra positiva* 2008-11-09
Wróciliśmy na śmietnisko, czyli na Mercado Municipal w San Cristóbal de las Casas. Ja przywykłem już do takich miejsc (żale nad Chamulą wynikają raczej z pewnego rozczarowania całością) i nie robią na mnie szczególnego wrażenia. Ot, po prostu trzeba uważać gdzie się stąpa, pilnować kieszeni i nie dać się namówić na kupno zupełnie niepotrzebnych rzeczy, jak suszone krewetki, sosnowe igły (te same, których używa się w indiańskich kościołach), zegarki z myszką Miki czy Che Guevarą, meksykańska pornografia (tylko dlatego, że Meksyk nagrywa DVD w innym systemie:-), itp, itd.
Tak, ja przywykłem, ale Magda - nasza tymczasowa towarzyszka - chyba nie, bo z grymasem obrzydzenia, jak najszybciej chciała się stamtąd wydostać. Lepiej poczuła się dopiero na niedalekim targu z rękodziełem. Tu trzeba już tylko uważać, by nie przepłacić.
Głód po całym dniu chodzenia wziął jednak górę nad nieodpartą kobiecą potrzebą kupowania (gotującej się zarówno w Magdzie, jak i Mojej Słodkiej Kobietce). Jeszcze tylko churros, oliwki i jakieś dziwne śliweczki w bardzo słodkiej i bardzo mocnej zalewie z tequili jako deser przed obiadem i już siedzieliśmy w "naszej" knajpie przy 20 de Noviembre, czekając na sopa azteca, quesadillas z kaktusem i pyszne tacos.
Nie wiem, czy to jakaś niedzielna tradycja, ale podczas gdy my zajadaliśmy się meksykańskimi smakołykami, głównym deptakiem San Cristóbal przemaszerowało przynajmniej kilka polskich wycieczek. Takich agencyjnych, zbiorowych, na których rządzi ciocia Krystyna z ZUS'u i pan Zenek, biznesmen z Małopolski... Skończyły się wakacje w naszym Meksyku, a zaczęły w turystycznym.
Piszę o tym, bo po pierwsze mam alergię na zorganizowane wczasy (tzn. gdybym przypadkiem miał w nich uczestniczyć; nie miałbym nic przeciwko ich organizowaniu za grubą kasę:-) Druga sprawa, właśnie sobie uzmysłowiłem, że do przyjazdu do San Cristóbal, praktycznie nie spotykaliśmy białych turystów. No, może z wyjątkiem Palenque. Przez więcej niż połowę trasy byliśmy dla miejscowych taką samą atrakcją, jak oni dla nas. Ok, jeszcze w Jalapie przemknęło nam kilka biało-różowych twarzy, ale to duży i poważny ośrodek uniwersytecki, więc mogli to być studenci z wymian międzynarodowych.
W San Cristobal, na południe od nikąd, w środku najbardziej zapuszczonego i zapomnianego stanu Meksyku, natknęliśmy się zaś... Ba! Zderzyliśmy się... z masą... turystów. I co najśmieszniejsze, wszyscy udają, że się wzajemnie nie widzą. To zresztą dość charakterystyczne. Turyści/podróżnicy spotykając się na totalnym zadupiu czy w tanich hotelach, lgną do siebie, wymieniają doświadczeniami i opiniami, itp. W tłumie podobnych sobie podglądaczy, starają się natomiast wzajemnie nie zauważać. Ech... Świat robi się zbyt mały. Nie zmienia to jednak absolutnie faktu, że miejsca takie jak San Cristóbal de las Casas warto odwiedzić. Nawet jeśli leniwie po nich spacerując, co chwilę obok przetacza się tabun "zorganizowanych" obrażonych na miejscowych i backpackerów, że wchodzą im w drogę. Oni nie mają czasu! Muszą się spieszyć. Już czeka na nich "indiański" przewodnik z przedstawieniem w Chamula, wieczorem mają spływ po Kanionie Sumidero, jutro muszą już być w Cancún, bo o 16...
Ja tam wolę iść na piwko. I Mi Amor... I Andrzej z Magdą. Szkoda tylko, że nie pamiętam nazwy knajpki, w której popijaliśmy już po raz kolejny. Gdyby ktoś przypadkiem odwiedzał San Cristóbal, podaje przybliżone namiary... Idąc od strony Zócalo, to zdaje się pierwszy pijacko-rozrywkowy przybytek po prawej stronie Real de Guadalupe. Happy hours trwają tu chyba cały dzień, a nawet jeśli nie... Jeden drink kosztuje 40 pesos, a dwa... 50. Przy czym po drugim człowiek czuje się doskonale, bo barmani alkoholu nie żałują. Poza tym obsługa jest świetna i rozrywkowa i przygrywa niezła muzyka - od rock'n'rolla, po transy; wszystko po hiszpańsku. Polecam!
------
* Tytuł zaczerpnięty z piosenki "El Estuche" (obrazek jest słaby, ale muzyka świetna) grupy Bakte, znajdującej się na świetnym składaku lokalnych kapel "Sonido del Pueblo". Płytka do kupienia w rastamańskim sklepiku Heart of Lion (?) przy Real de Guadalupe, kilka metrów od słynnego klubu Iskra. Niestety z siedemnastu numerów z tej płyty, udało mi się znaleźć tylko... dwa. Widać to prawdziwe, staroświeckie wydanie garażowe:-) Trzeci kawałek - "Dance Join" - to jeszcze jedna próbka twórczości Bakte. Ponoć najlepszego reggae bandu z Chiapas.
Gdzieś na pograniczu... 2008-11-10
Uciekając przed zorganizowaną turystyczną nawałnicą, w poniedziałek wybraliśmy się do krainy nazywanej Lagunas, albo Lagos de Montebello. Pomysł był Andrzeja. To on, gdzieś na końcu przewodnika, wynalazł info o tym miejscu i bardzo chciał tam pojechać. Z opisu wynikało, że Lagunas to kilkanaście górskich jezior, otoczonych lasami, na końcu świata i Meksyku, tuż przy granicy z Gwatemalą. Cały teren objęty jest ochroną, jako park narodowy. Czemu nie - pomyśleliśmy?
Jakoś nie mieliśmy serca żegnać się z San Cristóbal, więc każdy pretekst, by zostać tu jeszcze jeden dzień wydawał się doskonały. Poza tym, nasze i tak bardzo nieprecyzyjne plany, trochę się pokrzyżowały. Chcieliśmy lecieć z Tuxtla Gutiérrez do Oaxaca, ale tanie linie Alma de Mexico... zbankrutowały. Zawieszenie lotów ogłosiły akurat w dniu, kiedy chciałem bukować bilety! Pozostawała jedynie dwunastogodzinna podróż autobusem, a to zupełnie nam się nie uśmiechało.
Dlatego, odkładając problemy logistyczne na później, za 500 pesos wynajęliśmy samochód i po ostrzeżeniach i umoralnianiu pana z wypożyczalni ruszyliśmy na podbój pogranicza. Plan był bardzo zuchwały. Chcieliśmy załatwić całą sprawę w kilka godzin, żeby koło 15-16 być z powrotem w San Cristóbal i jeszcze trochę pozwiedzać miasto za dnia. Zanim wyjechaliśmy, pomysł wydawał się dość realny. Raptem 120 kilometrów dzielących nas od celu, traktowaliśmy jako krótką przejażdżkę. Jakże się pomyliliśmy! O topes było już wielokrotnie, więc nie ma sensu się powtarzać. Do tego co już pisałem, dodam tylko, że "dzięki" temu barbarzyńskiemu wynalazkowi, wspartemu przez policyjne kontrole antynarkotykowe i antyimigranckie, sto kilometrów dobrą i prostą drogą, pokonuje się w... prawie trzy godziny!
Krótką przerwę zrobiliśmy sobie w Chinkultic, bardzo mało znanych, rzadko odwiedzanych i zapomnianych ruinach jednego z najdłużej funkcjonujących miast majowskich. Cóż... najwyraźniej o tej strefie zapomnieli nawet pracownicy, bo, bez podania jakiejkolwiek przyczyny, była zamknięta. Obeszliśmy niemal dookoła ogrodzony obszar wykopalisk, ale nie udało nam się znaleźć żadnej dziury. Brutalne przechodzenie przez płot uznaliśmy za zbyt ryzykowne w perspektywie spotkania uzbrojonych strażników. Dzięki zoomowi w aparacie, udało mi się zrobić zdjęcie jednej z piramid, ale nic poza tym. A szkoda...
Do Parque Nacional Lagunas de Montebello dojechaliśmy mocno wytrzęsieni, a Andrzej, który prowadził, trochę roztrzęsiony z nerwów. Na domiar złego, jedna z dróg w samym już parku, prowadząca do kilku "kolorowych" jeziorek była akurat w remoncie. Chwilowym co prawda, ale po stracie kilku godzin w trasie i tak nie chciało nam się teraz czekać w kolejce. Nic to... Pojechaliśmy w drugą stronę, nad mniej widowiskowe (jak wynikało z opisów), ale dużo większe jeziora.
Przed pierwszym z nich, od którego nazwę zapożyczył cały obszar, zapłaciliśmy po pięć pesos od łebka za wstęp i... zdziwiliśmy się bardzo dojeżdżając do brzegu. Tu rozstawiły się blaszano-drewniane budki oferujące mocno podejrzanie wyglądające jedzenie. Część z nich tonęła w wodach jeziora, którego poziom w porze suchej najwyraźniej obniża się o dobrych kilka metrów. Las wokół "stoisk gastronomicznych" wyglądał natomiast jak dzikie wysypisko śmieci. Przy każdym kolejnym jeziorze było podobnie. Lepiej lub gorzej, ale ogólnie mówiąc - tragicznie.
Same jeziora, owszem, wyglądają malowniczo. Wprawdzie trudno byłoby się w nich wykąpać, bo brzegi tworzą albo skały, albo las, albo rozlatujące się budy, ale widokami można się nasycić. Pod warunkiem jednak, że uda się uciec od nieustannie molestujących przyjezdnych sprzedawców jedzenia. Wyraźnie widać, że gości zapuszcza się tu niewielu, bo walka o klienta jest ostra.
Gdy, mocno rozczarowani, wróciliśmy do skrzyżowania przy wjeździe do parku, druga droga była już otwarta. Czas nas gonił i dawno już porzuciliśmy plan wcześniejszego powrotu. Teraz jedynym celem było zdążyć przed siódmą, żeby oddać auto do wypożyczalni. Zamiast jezior, których mieliśmy odrobinę dość, postanowiliśmy odszukać jaskinię na samym końcu leśnej ścieżki, praktycznie na granicy parku. Nie wiem... ja uważam, że jej nie znaleźliśmy. Reszta towarzystwa twierdzi odwrotnie. Bo owszem, doszliśmy do jakiejś jaskini, ale... myślę, że nie do tej co trzeba.
Jedno jest pewne, całą tę wycieczkę warto było odbyć tylko dla miejsca, co do którego nie ma zgody... Po przejściu kilku kilometrów leśnymi ścieżkami i po trzydziestu ukąszeniach komarów i innych niezidentyfikowanych insektów na głowę (Magda trochę zawyża tę statystykę), doszliśmy. Najpierw znaleźliśmy fantastyczny naturalny most skalny, pod którym przepływała wzburzona rzeka. Po kolejnej przeprawie przez tropikalny las, z drugiej strony mostu, trafiliśmy na malownicze oczko wodne otoczone wysokimi urwiskami i sporą grotą na brzegu. Ja twierdzę, że to coś, co na mapie figuruje jako Paso de Soldado, reszta uważa, że to jaskinia, której szukaliśmy. Nieważne... "Bunkrów nie ma, ale i tak jest zaje***cie!". Szkoda tylko, że nie mogliśmy zbyt długo cieszyć się tym miejscem. Gonił nas czas i moskity, więc po krótkim odpoczynku, nie do końca rozważnie, drogą którą uznaliśmy za krótszą, wróciliśmy po samochód. Na szczęście kalkulacje okazały się trafne, bo błądzenie po dżungli z zachodzącym za plecami słońcem nie należy do moich ulubionych zajęć...
Powrót okazał się największą przygodą. Przez pierwszych kilkanaście kilometrów droga jest zupełnie nowa i choć co jakiś czas pojawiają się ostrzeżenia o topes, najwyraźniej mieszkańcy przydrożnych osiedli jeszcze nie zdążyli ich zainstalować. Gorzej, że w końcu te diabelskie wynalazki się pojawiają... znienacka i bez zapowiedzi. Pierwszego tope po zmroku przefrunęliśmy. Lotem niezbyt gładkim. Cudem tylko nie urwaliśmy zawieszenia! Kolejnego wypatrzyliśmy w ostatniej chwili. Resztę trasy przejechaliśmy z nosami na szybie z prędkością żółwia, albo wpatrując się w światła jadących przed nami samochodów. W San Cristóbal byliśmy pięć po siódmej! Pięć minut za późno. I z potężnym bólem głowy. ¡Nunca mas!
Gigantyczny "ściek" 2008-11-11
Chyba już kiedyś o tym wspominałem, ale jestem umiarkowanym miłośnikiem przyrody. Góry, lasy, jeziorka... Wyglądają ładnie na zdjęciach. Ewentualnie zza okna samochodu. Zdecydowanie wolę miasta. "Smród spalin" daje mi więcej energii niż świeże powietrze.
Są jednak cuda natury, które zawsze chciałem zobaczyć. Tak było z Grutas de Cacahuamilpa niedaleko Taxco, czy z Salto de Eyipantla. Na liście cudów (meksykańskich oczywiście) nadal pozostają Barranca del Cobre w Chihuahua, Sótano de las Golondrinas w stanie San Luis Potosí, niezwykłe połączenie sztuki z naturą, dzieło szalonego geniusza - Las Pozas, znajdujące się w tym samym stanie i wybrzeże Baja California. Ostatniego dnia w Chiapas, z listy zniknął Cañón del Sumidero. Cud, co prawda, tylko w połowie stworzony przez naturę, ale bez dwóch zdań oszałamiający.
Nie można, niestety, wybrać się do Kanionu na własną rękę. Owszem, da się dojechać do Chiapa de Corzo albo Cahuaré, skąd starują lanchas - łodzie wycieczkowe, ale tu zaczyna się masówka. Można też od razu podłączyć się do grupy, bez zbędnego udawania podróżnika i bez szczególnych oszczędności. My wybraliśmy drugą opcję i za 180 pesos za osobę wykupiliśmy wycieczkę do Kanionu w naszym hotelu w San Cristóbal (oprócz restauracji i darmowego netu, w hotelu działa też dobre biuro podróży, oferujące zarówno transfery - na lotnisko w Tuxtla Gutiérrez, czy wyjazdy do Gwatemali - jak i wycieczki po okolicy dla kilku-kilkunastu osób; przy czym dodam, że to skromny, w miarę tani hotelik, a nie Sheraton).
Rano, przed samym wyjazdem, Andrzej pojechał oddać auto do wypożyczalni, co wyraźnie zirytowało kierowcę busa i jego tajemniczego, nie robiącego nic pomocnika. To nic, że dzień wcześniej ustaliliśmy wszystko z babeczką z agencji, a ta obiecała przekazać informację kierowcy. Chociaż... W sumie drobiazg.
Do Cahuaré, gdzie czekały na nas motorówki, dojechaliśmy w międzynarodowym składzie. Najwięcej było Niemców, co może trochę dziwić, ale trafili się też oczywiście Jankesi, Hiszpan, Francuz i nasza czwórka Polaków. Jeszcze tylko zapakowaliśmy się w kapoki i po krótkim oczekiwaniu pędziliśmy łodzią w stronę Kanionu. Przemknęło mi przez myśl, że może to być taka sama "atrakcja" jak Lagunas de Montebello (choć tam, świetne mimo wszystko widoki i krajobrazy, psują ludzie na siłę chcący zarobić), ale to co zobaczyłem, przeszło wszelkie oczekiwania!
Już sama "droga" do Kanionu zachwyca. Rzeka Grijalva wije się tu dość leniwie pomiędzy skalnymi urwiskami obrośniętymi kaktusami i tropikalnym lasem, w które co jakiś czas wcina się zewnętrzny świat, tworząc małą plażę, nadbrzeżne poletka uprawne, albo wąski pas zarośli. Życie w tych stronach nie należy jednak najwyraźniej do łatwych, bo na kilkunastu kilometrach brzegu, trafiły się może trzy-cztery biedne domostwa.
Nie brak za to dzikich mieszkańców. Szczególnie ptaków. Przytłoczone pięknem i potęgą martwej przyrody, nie silą się na wielobarwną, krzykliwą oryginalność tak powszechną u swych ziomków z dżungli. W Sumidero przeważa czerń i biel. Sępy i czaple. Te ostatnie stoją osowiałe na gałęziach i wystających z wody konarach, zdezorientowane lub obojętne na widok setek gości w odblaskowych kamizelkach ratunkowych. Sępy zaś, jakby popisywały się przed obcymi strosząc pióra, rozkładając skrzydła i przechadzając się pijanym krokiem po miniaturowych plażach.
Na kilku piaszczystych łachach legowiska urządziły sobie też krokodyle. Leniwe i nieruchome, z otwartymi paszczami czekają aż obiad sam do nich przyjdzie.
Teoretycznie, a w zasadzie geograficznie Cañón del Sumidero zaczyna się zaraz za mostem na autostradzie nr. 190, kilometr, może dwa od przystani lanchas w Cahuaré. Przewoźnicy zazwyczaj traktują ten początkowy odcinek jako nudną "dojazdówkę", nie zwracając szczególnej uwagi na otoczenie i praktycznie nie zwalniając. A mocy im nie brakuje! Małe i lekkie łodzie z włókna szklanego mają silniki od 80. do 250. koni mechanicznych, co pozwala im osiągać na wodzie bardzo przyzwoite prędkości.
Początek naprawdę widowiskowej części Kanionu wyznacza płycizna z kilkoma wystającymi z wody skałami. Przewodnicy nazywają to miejsce puerta, czyli drzwi. Tu zaczyna się inny świat! Mniej więcej w tym miejscu kończy się też moja zdolność opisywania świata i zasób słownictwa... Ich miejsca zastępuje głupawy uśmieszek niedowierzania, klasyczny "syndrom karpia", a czasem wulgaryzmy, które przychodzą do głowy, gdy brakuje już innych słów.
Gigantyczny, majestatyczny, potężny, fascynujący... ale też niestety strasznie zaśmiecony... taki jest Cañón del Sumidero na swym najbardziej spektakularnym odcinku.
Sięgające kilometra wysokości skalne ściany, z których, jak głosi legenda, dumni Indianie z Chiapas rzucali się w przepaść nie chcąc podporządkować się Hiszpanom...
Bajkowe wodospady obrośnięte mchem, noszące cudaczne nazwy (włosy narzeczonej, choinka), rozpylające w drobną mgiełkę wodę wypływającą ze skał...
Promienie słońca, które załamując się na krawędziach urwisk wyglądają jakby zaglądały do starej, zakurzonej świątyni, oświetlonej jedynie przez ogromne witraże. Odcinające się na ich tle ptaki wyglądające jak drobny pyłek na obiektywie aparatu... To daje tylko namiastkę wyobrażenia o wielkości Kanionu!
Ściek, bo tak dosłownie brzmi tłumaczenie hiszpańskiej nazwy Sumidero, zamyka sztuczne jezioro z kilkoma skalistymi wyspami. Podobnie jak cały Kanion w dzisiejszym kształcie, powstało wskutek spiętrzenia wody przez tamę Chicoasén. Swój ziemski raj mają tu pelikany, co chwilę wbijające się w gładką taflę jeziora i wypływające kilka metrów dalej ze zdobyczą w ogromnych, workowatych dziobach.
Drogę powrotną do przystani, przewoźnicy pokonują z maksymalną prędkością. Zwalniają tylko przy kilku naturalnych zaporach złożonych z pływających gałęzi, pni zwalonych drzew i śmieci, zbijających się w gruby kożuch dzięki jakimś tajemniczym prądom. Trzeba uważać i mocno trzymać się siedzeń. Emocje nie mniejsze niż podczas pierwszego rejsu. Szczególnie kiedy wpada się na fale łodzi płynących z naprzeciwka. Zresztą, sam Kanion mijany z taką prędkością też wygląda jakby inaczej... Bardziej przerażająco. A ostre wiraże przed skałami i dryfującymi pniami jeszcze podnoszą poziom adrenaliny.
------
Wracając do San Cristóbal zatrzymaliśmy się na godzinę w Chiapa de Corzo. Miasteczko, co potwierdzają badania historyczne, jest najstarszą, nieprzerwanie zamieszkaną osadą ludzką w Chiapas. Szkoda tylko, że dziś przekształciło się w jeden ogromny rynek turystycznych gadżetów. Właściwie oprócz wielkiego, zamieszkanego przez gołębie kościoła nie ma tu nic ciekawego. Ale z drugiej strony, co można zobaczyć w godzinę? Hmmm... Minus zorganizowanych wycieczek.
Do San Cristóbal de las Casas dojechaliśmy koło 15. Mieliśmy więc trzy godziny do odjazdu autobusu do Oaxaca. Naturalnie w pierwszej kolejności odwiedziliśmy "naszą" knajpę przy 20 de Noviembre. Tam, przy sąsiednim stoliku, z meksykańskim menu i problemami językowymi zmagała się para rodaków. Okazało się, że zatrzymali się w tym samym hotelu i po kilku godzinach pobytu w mieście, są nim już tak zauroczeni, że postanowili zmienić plany i zostać tu dłużej. Cóż... Skądś to znamy...
Mimo że pożegnaliśmy się z Magdą i Andrzejem, pospacerowaliśmy po raz ostatni kolorowymi uliczkami i pogodziliśmy się z myślą o wyjeździe, San Cristóbal najwyraźniej nie chciało nas wypuścić. Nasz autobus... się popsuł. Ponad dwie godziny czekaliśmy na podstawienie nowego, którego naprawy też chyba nie dokończono. Przez pierwszych kilka godzin jazdy, jego środkiem płynęła rzeka. Zdaniem kierowcy... ¡es normal!. Moim... nie do końca. Facet twierdził, że to z klimy, ale dziwny smród, który pod koniec podróży zaczął być już uciążliwy podpowiadał coś zupełnie innego. Na szczęście Oaxaca przywitała nas ciepłym, słonecznym porankiem...
[info:
Autobus z San Cristóbal de las Casas do Oaxaca, linii ADO GL lub OCC, kosztuje 488/406 pesos i jedzie ponad jedenaście godzin. Większość autobusów wyrusza wieczorem, aby na miejsce dotrzeć wczesnym rankiem. Biorąc pod uwagę wygodę meksykańskich autobusów, to dobry sposób na zaoszczędzenie na noclegu.]
Mówi się, że w Oaxaca piją mezcal z kawą... 2008-11-12
Siedzę i modlę się do zabazgranej kartki (razy kilkadziesiąt). Modlę się, by zjawił się ktoś, kto posiadł magiczną umiejętność rozszyfrowywania moich hieroglifów i podjął się ich przepisania.
Niestety, dziś Bogowie na Niebiosach są zbyt zajęci spisywaniem przewinień grzeszników odpowiedzialnych za światową recesję, by wysłuchać moich próśb. Dobrze chociaż, że w wolnej chwili zesłali na ziemię Lilę Downs. Nikt tak nie śpiewa o Oaxaca, jak ona...
"La cumbia del mole" to... wyśpiewany przepis na mole z Oaxaca. Obok mole poblano (przygotowywanego w Puebla de Zaragoza) najbardziej znanego meksykańskiego mole - tradycyjnej potrawy z indyka i... czekolady (plus sześćset innych składników).
Szukając tego klipu, przypadkiem znalazłem singiel promujący najnowszy album Lili, zatytułowany "Ojo de culebra". Ku mojej wielkiej radości, Señorę Downs wspiera w nim jedna z moich ulubionych wokalistek - La Mari, czyli María del Mar Rodríguez Carnero na co dzień śpiewająca z hiszpańską grupą Chambao.
Sabores de Oaxaca* 2008-11-12
Pośrodku niczego, na które składają się głównie góry i kaktusy, z rzadko rozrzuconymi wioskami, leży jedna z (kilku) meksykańskich pereł - Oaxaca [czyt.: Łachaka albo Ołachaka]. Ciekawe, że lata izolacji (trwającej właściwie do dziś) nie zaowocowały powstaniem hermetycznego i konserwatywnego społeczeństwa niechętnego "obcym". Przeciwnie! Mieszkańcy są tak kosmopolityczni, jak to tylko możliwe na tym odludziu. Wszelkie nowości zaś, przyjmuje się tu z entuzjazmem godnym odkrywców procesu destylacji soku z agawy maguey w mezcal (con gusano por supuesto!).
Jednak zanim przyjezdny odkryje uroki miasta, musi się najpierw dostać z dworca autobusowego do centrum (najlepiej) i zainstalować w hotelu. To, wbrew pozorom, czasem wcale nie jest proste...
Zapakowaliśmy się do pierwszej lepszej taksówki, ustaliliśmy cenę, adres hotelu i ruszyliśmy. Początkowo wszystko wyglądało typowo. Kierowca wcinał się na chama na skrzyżowaniach, wymuszał, trąbił, zmieniał pasy kiedy akurat mu to pasowało, a pod nosem ciągle coś mamrotał. Zapewne obelgi pod adresem innych, jeżdżących tak jak on.
Schody zaczęły się kiedy wjechaliśmy do centrum (chciałem napisać "w labirynt uliczek centrum", bo to zdecydowanie lepiej brzmi, ale oaxaqueńską starówkę wybudowano na planie idealnej szachownicy, więc o labiryncie nie mam mowy). Najpierw, kilka razy, kierowca kontaktował się z bazą pytając jak dojechać na ulicę Aldama. Chyba myślał, że nic nie rozumiem, bo nic sobie nie robił ze swojej niewiedzy. Po którymś razie, ostentacyjnie wyciągnąłem przewodnik, żeby sprawdzić gdzie, mniej więcej, jesteśmy. Taksówkarz chyba zrozumiał aluzję, bo w końcu sam zajrzał w mapkę i stwierdził, że już wszystko wie. Trochę rozminął się z prawdą. Wysadził nas dwie albo trzy przecznice od celu. Chociaż upierał się, że "to na pewno tu!".
Chodzenie po obcym mieście z plecakiem, po nieprzespanej nocy to moje masochistyczne hobby, więc szczególnie nie protestowałem. Zresztą, z taką orientacją w terenie, chyba i tak można uznać, że facet dowiózł nas na miejsce.
Hotel Posada El Chapulin, który wybraliśmy z "Pascala", okazał się niezłą norą, już od progu odstraszającą ewentualnych gości. Wystarczy jednak tylko wzmianka w "Lonely Planet", a klienci sami przyjdą. Na reklamę najwyraźniej nabrali się też Francuzi, którzy jechali z nami z San Cristóbal. Oni odważnie zostali. My przeszliśmy na drugą stronę ulicy (dosłownie) i zameldowaliśmy się w nowiutkim (?) i czyściutkim hotelu Posada Don Matias, raptem 50 pesos droższym (300 pesos za pokój). Na miejscu jest internet i recepcjonista, który wszystko wie, w niczym nie widzi problemu, nie zna słowa po angielsku, ciągle się uśmiecha i pracuje 24 godziny na dobę. Mimo wczesnej pory (przed dziewiątą) nie musieliśmy też płacić za minioną noc, ani czekać do 12-14, aż zacznie się kolejna doba hotelowa. Czasem takie sytuacje zdarzają się w tanich noclegowniach.
Chociaż plan był taki, że nie odsypiamy podróży, doprowadzenie się do stanu używalności zajęło nam wystarczająco dużo czasu, by na miasto wyjść dobrze po południu. Pewnie gdyby nie głód, tępiony na krótko jakimiś bogatymi w konserwanty pączkami, cały proces potrwałby jeszcze dłużej.
Mimo głodu zaczęliśmy jednak od odwiedzin Mercado Juárez, leżącego przecznicę od hotelu. W zasadzie to zupełnie typowe miejskie targowisko, ale z dwoma wyjątkami. Po pierwsze jest ogromne. Zajmuje dwie wielkie hale i otaczające je ulice (oficjalnie to dwa targowiska: Mercado Juárez i Mercado 20 de Noviembre, ale w rzeczywistości tworzą jeden organizm). Po drugie, można tu kupić kilka bardzo regionalnych produktów.
Wśród tych, które wyłapać można już na pierwszy rzut oka, wyróżnia się czarna ceramika. Rzecz tak charakterystyczna dla Oaxaca, jak wycinanki dla naszych Kurpi. Fakt, że można ją tanio i w dowolnych ilościach kupić na miejskim targowisku, a nie przeznaczonym dla turystów mercado de artesanias, świadczy o tym, że jest ona w powszechnym użyciu w oaxaceńskich domach. A znaleźć w czerni można wszystko: dzbany, dzbanki i dzbanuszki; misy, miski i miseczki; cukierniczki, sosjerki, solniczki, kubki, filiżanki, kieliszki i masę bibelotów, czasem do bólu kiczowatych, a czasem ocierających się o rzemiosło artystyczne.
Kolejną miejscową specjalnością, którą można kupić na każdym kroku, jest mezcal. Obok tequili, to drugi z narodowych i tradycyjnych meksykańskich alkoholi. Dla zwykłego śmiertelnika, poza nazwą, tych dwóch trunków nic nie różni. Dla Meksykanów zaś, to dwa całkowicie inne trunki. Jakie są różnice? Przede wszystkim, tequilę produkuje się na środkowym zachodzie, w stanach Jalisco (stamtąd się wywodzi), Nayarit, Colima i (chyba) w części Chihuahua. Tylko tam bowiem rośnie agave azul - błękitna agawa, z której "serca" powstaje złoty płyn, znany na całym świecie.
Mezcal natomiast, to specjalność południa - stanów Oaxaca i Guerrero. Proces destylacji jest identyczny, jak w przypadku tequili, z tą drobną różnicą, że za podstawę służą "serca" maguey - innej odmiany agawy. No i jest jeszcze robak (gusano), bez którego butelka mezcalu jest wybrakowana (tylko w Oaxaca; w Guerrero, z trudem, ale jakoś sobie bez niego radzą). Jego stan [czyt.: brak rozkładu] ma zaświadczać o mocy alkoholu. W czasie konsumpcji, ten, któremu przypadnie gusano, powinien uważać się za wybrańca losu i połknąć go razem z zawartością kieliszka i miną pokerzysty. Wbrew pozorom, o czym sam przekonałem się kilkakrotnie, nie zawsze ostatni jest "szczęśliwcem". Aha... Nie polecam gryzienia, czy delektowania się glizdą. Smakuje jak nasączona perfumami tektura. Wcale nie jak kurczak...
Znajomi Meksykanie twierdzą, że mezcal gryzie w gardło, powoduje kaca i w ogóle jest alkoholem drugiego gatunku, któremu nijak równać się z tequilą. Nie wiem, może krytycyzm ten wynika z faktu, że korzenie mojej tamtejszej rodzinki tkwią w Jalisco (a nawet częściowo w samej Tequili) i Colimie? Ja różnicy (poza robakiem oczywiście) nie zauważyłem.
Lokalnym specjałem wzbudzającym najwięcej emocji (również wśród Meksykanów z innych części kraju) są chapulines, czyli... koniki polne, świerszcze, szarańcza... Jak zwał tak zwał. Można je kupić dosłownie wszędzie, a kosztują grosze, bo raptem 10 pesos za woreczek, którego nie byłem w stanie zjeść nawet połowy. I to z cała bandą ciekawskich pomocników.
Chapulines kupuje się na targowiskach, albo wprost z ulicy. Oczywiście nie je się ich na surowo. Świerszcze praży się z solą, sokiem z lemonki i chili. I dokładnie tak smakują. Jakoś umknął mi oryginalny smak "świerszczego" mięsa. Przed spożyciem dobrze jest oderwać biedakowi głowę i nogi (jest martwy, więc i tak mu wszystko jedno). Głowę, ot tak, dla zasady. Nogi, bo drapią w gardło. Proponuję też zamknąć oczy. Własne - rzecz jasna! Przynajmniej za pierwszym razem.
Dla mniej odważnych, ale wystarczająco by jednak się skusić, rozwiązaniem mogą być chapulines w wersji mini. "Ich dzieci", jak delikatnie próbowała obrzydzić mi kulinarne eksperymenty Mi Amor, wskazując leżące na sąsiedniej kupce giganty. Tym, którzy i maleństwa nie przełkną, a nie chcą wyjść na mięczaków, pozostaje sól z chili i mielonymi robakami. Nawet najwytrawniejsze oko nie dostrzeże w niej nic podejrzanego. Mieszanki tej używa się, między innymi, przy piciu mezcalu. Tak samo, jak zwykłej soli pijąc tequilę w tradycyjny sposób.
Z przysmaków... hmmm... mniej kontrowersyjnych, a przy okazji powszechnie znanych i używanych w całym Meksyku, nie można pominąć sera z Oaxaca (queso lub quesillo oaxaqueño). W stanie surowym sprzedaje sie go w formie warkoczy, długich wałków, albo zwiniętych z nich kul. Ewentualnie jako małe kuleczki przegryzania jako snack. Quesillo charakteryzuje delikatny, mleczny smak i specyficzna struktura: ser dzieli się wzdłuż wałków na "włosy". To właśnie quesillo najczęściej używa się w quesadillach (tortillach z serem), zupach i wszelkich daniach, w których występuje żółty ser (oprócz żółtego, Meksykanie używają bardzo dużo queso fresco będącego czymś pośrednim między fetą a naszym twarogiem). Co prawda w książkach kucharskich "na Europę", jako substytut quesillo podaje się mozarellę, ale zaręczam, że to nie to samo.
Po tym bombardowaniu zmysłów, jakie zafundowało nam Mercado Juárez, nie mieliśmy już odwrotu. Musieliśmy czym prędzej znaleźć porządną jadłodajnię. Choć w Oaxaca nie jest to szczególnie trudne, chwilę pokręciliśmy się wokół centrum, aż znaleźliśmy doskonałą torteríę przy Alcalá. Mi Amor co prawda skusiła się na smażone taquitos z guacamole, ale szybko pożałowała wyboru. Zupełnie odwrotnie niż ja... Tortas z chorizo i quesillo mają tam wyborne!
------
*Sabores de Oaxaca, czyli Smaki Oaxaki... nie lubię rymowanek;-)
Oaxaca - mini-przewodnik kulturalny 2008-11-12
[Oaxaca wypadła nam trochę "nadprogramowo", przez co na jej zobaczenie mieliśmy właściwie półtora dnia. To bardzo niewiele. Biorąc pod uwagę bogatą ofertę kulturalną, to właściwie nic. Łatwo się jednak nie poddaliśmy i każdą godzinę wykorzystaliśmy należycie.
Poniżej znajdziecie opisy kilku miejsc, które warto odwiedzić będąc w mieście. Takie "must see".
Oczywiście część spośród opisanych wydarzeń miało charakter tymczasowy, ale dobór ich tematyki powinien dawać wyobrażenie o otwartości osób odpowiedzialnych za kulturę w Oaxaca.]
Z pełnymi brzuchami, trochę wolniejsi i dużo szczęśliwsi, mogliśmy w końcu zacząć właściwe poznawanie Oaxaca. Jak w każdym meksykańskim mieście, również i tu życie toczy się przede wszystkim wokół zócalo. Podobnie jak w większości odwiedzanych miast, rolę głównego placu Oaxaca pełni zacieniony drzewami laurowymi skwer.
Bez względu na porę mnóstwo tu ludzi. Jedni tylko przechodzą, inni na chwilę przysiadają. Turyści sprawdzają mapy i przewodniki, a sprzedawcy pamiątek korzystają z okazji.
Kolorowej paradzie, z kilku kawiarni i restauracji w podcieniach domów przy ulicy noszącej nazwę najsłynniejszego meksykańskiego anarchisty - Ricardo Flores Magón - przyglądają się miejscowi, którzy mają inne poczucie czasu i ta część przyjezdnych, której akurat nigdzie się nie spieszy.
Ten obrazek, ma też swoją ścieżkę dźwiękową. Między ławkami przechadzają się mariachis, spóźnieni hippisi i zawieszeni rastamani przygrywający na bębnach, gitarach i trąbkach. ...a mały, nieśmiały akordeonista właśnie zarobił kilka pesos fałszując okrutnie melodię z Michoacán, dla pary, która najwyraźniej przeżywa spóźnioną, ale szczęśliwą miłość. Czasem, wieczorami, można tu też usłyszeć smutne marsze grane przez orkiestry biorące w posiadanie kiosco na środku placu.
Festyn trwa nieprzerwanie. Codziennie. Dopiero późną nocą zócalo cichnie. Na chwilę. By wraz ze spóźnionym po nocnych balach porankiem, znów zaprosić na śniadanie urzędników sąsiedniego Palacio de Gobierno i gości, którzy od świtu chcą sycić się atmosferą miasta.
Gdy jarmarczny gwar zaczyna męczyć, warto wybrać się na północ miasta, a w zasadzie jego rozległego centrum. Na początek można zatrzymać się przy stojącej tuż obok zócalo Katedrze. Budowano ją w sumie kilka setek lat. Jakby złośliwie. Na przekór tutejszej geologii. Niszczoną przez kolejne trzęsienia ziemi, mieszkańcy Oaxaca za każdym razem odbudowywali jeszcze piękniejszą. Czyżby prowokacja?
Kolejnych kilka kroków i, przecinając ruchliwą Avenida Independencia, dochodzi się do pierwszego z wielu muzeów (instytutów, galerii, itp.), które warto odwiedzić. Museo de los Pintores Oaxaqueños, jak podpowiada nazwa, prezentuje miejscowych twórców. A miasto ma się czym chwalić, bo wydało na świat wielu liczących się w Meksyku artystów.
My mieliśmy umiarkowane szczęście trafić na retrospektywną wystawę Juana Soriano, który akurat z Oaxaca nie pochodzi... Obejmowała malarstwo i grafikę (raczej średnie), drobne przedmioty jubilerskie, ogromne gobeliny i, zdecydowanie najciekawsze, abstrakcyjne rzeźby. Ciekawe, że wiele (o ile nie większość) obrazów Soriano wypożyczono z kolekcji Marka Kellera - Polaka, od wielu lat mieszkającego na emigracji w Meksyku. Dopełnieniem wystawy były monumentalne rzeźby Soriano rozstawione w całym mieście w pobliżu atrakcyjnych turystycznie miejsc.
W górę Alcalá, dwie przecznice od zócalo, mieści się Museo de Arte Contemporáneo de Oaxaca (MACO). Jak na świątynię sztuki współczesnej przystało, odbywają się tu wystawy niezwykłe i niecodzienne. Wystawa Reunión Familiar nie odbiegała od tej nieszablonowej normy (oksymoron?).
W kilku salach, na dwóch piętrach pięknego, kolonialnego domu, zaprezentowano zdjęcia. Ale nie, jak można by sądzić, awangardowe czy artystyczne. Po prostu zwykłe, normalne zdjęcia, tyle że z różnych epok i ułożone tak, by porównanie zaskakiwało widza. I tak, na przykład, pozowane, retuszowane i podkolorowane fotografie z początków poprzedniego stulecia zestawiono ze zdjęciami z ubiegłorocznych wakacji. Reportażowe ilustracje zamieszek w Oaxaca z dziewczynkami w strojach ludowych i grajkami z lat czterdziestych. "Brudne" zdjęcia jakiejś "czerwonej dzielnicy", a obok fotorelacja z piętnastych urodzin jakiejś miejscowej "księżniczki"... Większości zdjęć nie opisano, zmuszając odbiorcę do własnych interpretacji tych kombinacji i poszukiwaniu ich (istniejącego lub nie) sensu i symboliki. Za jedyny komentarz wystawy, posłużyły cytaty z mistrzów fotografii i dziennikarstwa (m.in. Susan Sontag).
Równolegle, zaprezentowano dokumentację fotograficzną miejskiego więzienia, kilku urzędów i jakiegoś słynnego miejscowego lekarza (ugh!). O ile ta ostatnia przedstawiała się dość... niesmacznie, o tyle zdjęcia skazańców z lat 20. i 30. XX wieku, wyglądających w wielkich kapeluszach i z sumiastymi wąsami jak partyzanci Pancho Villi, zwyczajnie bawią.
Miejscem powołanym wyłącznie dla fotografii, jest Centro Fotográfico Manuel Álvarez Bravo (CFMAB) kilka kroków w górę centrum. Ekspozycje są tu jednak tylko ciekawym dodatkiem do właściwej dzialalności: dużej biblioteki fotograficznej, warsztatów, szkoleń, wykładów i wszelkiej działalnosci edukacyjno-popularyzatorskiej.
Z dwóch akurat prezentowanych wystaw, jedna stanowiła bardziej polityczny manifest, niż wyraz artystycznych wizji. 1968: 40 años después, czyli masakra na Placu Trzech Kultur 40 lat później, to fotograficzny zapis krótkiej historii meksykańskiego ruchu studenckiego, z którym autorytarne władze krwawo rozprawiły się 2. października 1968 roku. Dość skromna jeśli chodzi o ilość (a czasem również jakość) zdjęć, poraża dosłownością i brutalnością. Radośni, młodzi demonstranci walczący o demokratyzację kraju i ci sami chłopcy i dziewczęta kilka dni później... Martwi, z roztrzaskanymi głowami i podziurawionymi od kul ciałami. W najlepszym wypadku półnadzy z rękami na głowach czekający w areszcie co się z nimi stanie. Czy ich też zastrzelą? Pobiją do nieprzytomności policyjnymi pałami? A może tylko nastraszą i wypuszczą?
[Kilka "grzecznych" fotek z tej wystawy można obejrzeć w wirtualnej galerii CFMAB]
Masakra na Tlatelolco do dziś budzi w Meksyku ogromne emocje. Ta wystawa (jak również album przedstawiający ruch studencki, który wystawa niejako promowała) na pewno nie jest krokiem do pojednania. Rozjątrza tylko źle zabliźnione rany. Ale, być może jak wiele podobnych akcji rocznicowych (2008) w efekcie doprowadzi do poważnej dyskusji na temat wydarzeń sprzed 40. lat.
Równoległa wystawa meksykańskiego mistrza fotografii Pedro Meyera [POLECAM!!!], zatytułowana Herejías, czyli Herezje, to dla odmiany profesjonalne, reporterskie obrazy z życia. Doskonałe ujęcia, ciekawe tematy i świetna technika. Zdecydowanie odprężające po brutalnym spotkaniu z krwawą historią.
Podobną role jak Centrum Alvareza Bravo dla fotografii, dla grafiki i rysunku spełnia Instituto de Artes Gráficas de Oaxaca (IAGO) przy Alcalá pod numerem 507. Wystarczy zajrzeć tu na chwilę... dosłownie 10-15 minut... bo ilość prezentowanych grafik jest nader skromna. Nam trafiły się silnie erotyczne prace klasyków: Colta, Bramsena, Georgesa, Topora, itp.
Poza tym, obydwa instytuty są ciekawe architektonicznie - odrestaurowane, stare, kolonialne kamienice z wewnętrznymi dziedzińcami - i wypełnia je ulotna woń twórczego niepokoju, sprawiająca, że chce się tu przez chwilę po prostu pobyć.
Naprzeciw IAGO, w dawnych zabudowaniach klasztornych, mieści się Museo de las Culturas de Oaxaca (nazywane również Centro Cultural Santo Domingo) - najważniejsze i najbogatsze muzeum w mieście.
Stosunkowo nowe, bo istniejące dopiero dziesięć lat, prezentuje wszystko... absolutnie wszystko... co dotyczy miasta i stanu Oaxaca. Można tu zobaczyć pozostałości po najstarszych prekolumbijskich kulturach, zajmujące najważniejsze miejsce zabytki kultury Zapoteków z Monte Álban i pamiątki po późniejszych i mniej rozwiniętych kulturach regionu. Kilka sal przeznaczono na wystawy przedstawiające różne aspekty życia w okresie kolonialnym - od samego podboju, przez religię i sztukę sakralną, po muzykę, kuchnię i życie codzienne.
Wycieczkę po muzeum zamykają, najciekawsze moim zdaniem, prezentacje poświęcone współczesnym zagadnieniom (i problemom) etnicznym i folklorowi stanu. Ich interesującym dopełnieniem są filmy, przedstawiające, między innymi, różnorodność strojów i języków. Tych ostatnich, do dziś, funkcjonuje w Oaxaca 15 (!!!). Nie licząc hiszpańskiego.
Do dawnego klasztoru przylega, jeszcze nie zeświecczony, kościół Santo Domingo - architektoniczny symbol Oaxaca. Choć dziś nadal/znów służy wiernym, w czasie tak licznych wojen i rewolucji nawiedzających Meksyk w XIX wieku, pełnił, na przykład, rolę magazynu i stajni. Bogaty i pełen złota, najlepiej prezentuje się jednak z zewnątrz, na tle rozłożystych agaw maguey.
Na "zapleczu" Museo de las Culturas de Oaxaca, stworzono ogród botaniczny. Można go oglądać albo z okien muzeum, albo zapłacić 300 pesos za spacer z przewodnikiem.
Niemal identyczną jak Centro Cultural Santo Domingo ofertę, mają jeszcze dwa miejsca w Oaxaca: Museo de Arte Prehispánico de México Rufino Tamayo (sztuka prekolumbijska) i Instituto Oaxaqueño de las Artesanías (folklor i sztuka ludowa).
Pierwsze warto odwiedzić choćby ze względu na dość kameralny charakter, brak natłoku eksponatów i informacji (co naprawdę może być nieco męczące i gasić zapał do zwiedzania), oraz niewielką liczbę zwiedzających. Instytut najlepiej omijać szerokim łukiem! Chociaż nie... Leży na obrzeżach centrum, więc lepiej wcale nie zawracać sobie nim głowy. Cepelia po meksykańsku! Tak w skrócie można go opisać. Przy czym cepelia w raczej negatywnym znaczeniu. Nadęte i obrażone "opiekunki" sal i "artystki ludowe", a do tego kosmiczne ceny. To najbardziej rzuca się w oczy.
Jeśli ktoś koniecznie chce kupić albo pooglądać sztukę ludową, niech wybierze się na mercado de artesanías na rogu García i Zaragoza. Tu jedyny problem stanowi odpowiedź na pytania co kupić i jak przetransportować to do domu. (Myślę szczególnie o rewelacyjnych narzutach i kilimy)
Obok instytutów i klasycznych muzeów, będąc w Oaxaca nie można (!!!) nie odwiedzić którejś z licznych (i liczących się zarówno w Meksyku, jak i na całym kontynencie) prywatnych galerii sztuki. Nam, przy tak napiętym harmonogramie, udało się zajrzeć do dwóch: 901 i Indigo [niestety, strona jeszcze w budowie]. Obie skupiły się na promowaniu miejscowych, młodych i awangardowych twórców. Można w nich znaleźć zarówno kicz i niezbyt udane eksperymenty, jak i dzieła powalające. Choć, co w przypadku sztuki nowoczesnej jest oczywiste, to kwestia gustu i bardzo subiektywnej oceny. Tak czy inaczej - warto!
Tymczasowe wystawy lokalnych artystów i wystawy tematyczne (historia, ekologia, itp) oglądać można również na parterze Palacio de Gobierno przy zócalo. Przy okazji warto też rzucić okiem na zdobiące klatkę schodową murales pędzla Arturo Garcii Bustosa.
Na wieczór, po dniu tak pełnym wrażeń, miejscem najodpowiedniejszym jest Café Bar Central przy Hidalgo. To knajpa z gatunku kultowych, gdzie zaglądają wszyscy, którzy chcą, lub już coś znaczą w miejscowym, młodym, kulturalnym półświatku. W zależności od dnia, można w Centralu obejrzeć ciekawy film albo wystawę, posłuchać muzyki na żywo (przekrój od folku po hip-hop) lub wykładu o alternatywnej polityce, a po wszystkim zwyczajnie napić się zimnego piwa serwowanego przez uroczą Meksykankę i niezorganizowanego Włocha.
Dzień dobry panie Wojtku... 2008-11-12
- Ty! Zobacz jaki podobny do Cejrowskiego! - rzuciła Mi Amor, gdy mijaliśmy setną już wycieczkę kłócących się i obrażonych na cały świat rodaków, smętnie sunących deptakiem Alcalá.
Rzeczywiście podobny...
- Dzień dobry panie Wojtku! - powiedziałem radośnie, bo podobieństwo było zbyt oczywiste.
A Cejrowski tylko obejrzał się z grymasem mordercy na tej swojej niewyjściowej gębie, odburknął "Dzień dobry" brzmiące jak "Odejdź szybko i nie wracaj" i dalej karmił grejpfrutem jakąś gringę, która na Pawlikowską, bynajmniej, nie wyglądała. Nie lubię go jeszcze bardziej niż przedtem!:-)
Góra z widokiem na... 2008-11-13
Mniej więcej dziesięć kilometrów od centrum Oaxaca i czterysta metrów wyżej, leżą ruiny zapoteckiego miasta Monte Albán. Mając tak niewiele czasu na poznanie Oaxaca, nie mieliśmy w planach żadnych wypadów. Gdy jednak okazało się, że Monte Albán jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, nie dało się zwalczyć pokusy...
W sumie, zdecydował trochę przypadek. Kilka razy na ulicy zaczepiali nas przedstawiciele biur podróży i przewoźników, oferując wyjazd. Początkowo ich zlewaliśmy, ale kiedy w którejś z ulotek wyczytałem, że sprawę można załatwić w dwie-trzy godziny, nie było odwrotu.
Z biletem za 35 pesos, nowym busem, przez dwadzieścia minut wspinaliśmy się pod górę. Droga jest tak kręta, że serpentyny z Chiapas, na które tak narzekaliśmy, to przy niej proste autostrady! W dodatku, poza kilkoma mijankami, ma tylko jeden pas. Na zakrętach, siedzący obok siebie pasażerowie, chcąc nie chcąc, niemal kładą się na siebie. Ale na kierowcy, który pewnie jeździ tędy kilkanaście razy dziennie, droga nie robi szczególnego wrażenia. Prowadził tak, żeby wystraszeni turyści z całej wycieczki zapamiętali głównie podjazd. Jak widać, prawie mu się udało. Ale nie do końca...
Chyba już wspominałem, że nie jestem wielkim miłośnikiem ruin? Nie żebym miał coś przeciwko. Zwyczajnie wolę żywe, kolorowe miasta. Monte Albán ma jednak w sobie "coś", co nie pozwala człowiekowi pozostać obojętnym.
Miasto zbudowano na "ściętym" szczycie góry wyrastającym z głębokiej doliny, otoczonej kolejnymi górami. To niezwykle położenie zaplanowano zapewne z myślą o obronie. Dziś, dawna stolica państwa Zapoteków, bronić się musi najwyżej przed najazdem turystów. Ci zaś, dzięki strategicznemu geniuszowi budowniczych miasta, mogą podziwiać fantastyczną (!), bajkową (!), cudowną (!)... panoramę rozciągającą się wiele kilometrów w każdą stronę.
Nie wiem czy było to zamierzeniem starożytnych, ale ulokowanie miasta wysoko nad dnem doliny sprawia, że wieją tu dość silne wiatry, zupełnie nieodczuwalne niżej. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że w porównaniu z centrum Oaxaca, jest tu dość... hmmm... chłodno. Relatywnie rzecz jasna.
I w końcu efekt, który na pewno nie był zamierzony... Pędzone wiatrem nad wierzchołkami gór chmury wyglądające jak czesana wełna, omijają Monte Albán! Rozdzielają się, tworząc ulotną zasłonę wokół miasta na szczycie i znów łączą się gdzieś daleko na horyzoncie. Zjawisko naprawdę trudne do opisania, ale dające uchwycić się na zdjęciach. Choć nie wiem, czy akurat moich...
Same ruiny nie imponują rozmachem jak te w Palenque czy Teotihaucán. Nie są też tak dopracowane stylowo jak El Tajín. Podziw budzą jako część nierozerwalnej całości tworzonej z monumentalnym otoczeniem. Zresztą, miasto zbudowane jest wokół krawędzi góry, będąc jakby jej przedłużeniem.
Centrum Monte Albán stanowi Wielki Plac. Wielki nie tylko z nazwy. Dookoła, ściana w ścianę, stoją dawne świątynie, pałace szlachty, grobowce i inne budynki, których przeznaczenia badacze tylko się domyślają. Dwa krótsze boki placu zamykają dwie platformy - odpowiednio północna i południowa. Na obie prowadzą wysokie i niewygodne (jak wszystkie prekolumbijskie) schody. Trudy wspinaczki (wysokość, rzadkie powietrze, temperatura, meksykańskie papierosy...) rekompensuje jednak kolejna fantastyczna panorama - Monte Albán w całej okazałości!
Na ostatniego busa załapaliśmy się niemal na styk. Szybkie zwiedzanie, jak zwykle, nam nie wyszło. Tym razem bus był pełny po brzegi, bo kierowca, oprócz turystów, zwoził z góry sprzedawców pamiątek z parkingu pod strefą archeologiczną. Do nas przysiadł się Tony (po "amerykańsku"), albo Antonio (po "meksykańsku") - przesympatyczny starszy pan. Przez dziesięć minut zasypywał nas pytaniami czasem tak prostymi i naiwnymi, że nie wiedzieliśmy co odpowiadać. Skąd jesteście? A w jakim języku się tam mówi? To jest taki język, jak polski? Czy to taki inny angielski? A jak wygląda u was zima? Jak to minus dwadzieścia? Co się wtedy robi? A macie swoje pieniądze? Czy u was też Bóg stworzył ziemię? A Jezusa i Maryję też u was znacie? A ile macie rodzeństwa? Tylko? I nie jest wam smutno? ...itp, itd.
Chilangotlán... Historie rodzinne [1] 2008-11-14
Na koniec meksykańskiej wycieczki, zostawiliśmy sobie Miasto Meksyk. Szczęśliwie, nasz ostatni weekend zbiegł się z meksykańskim el puente - długim weekendem z okazji Święta Rewolucji. Dzięki temu cała rodzinka była na miejscu i nie musieliśmy nikomu zawracać głowy, zmuszać do wcześniejszych powrotów z pracy, ani wychodzenia do niej ze wspomnieniem minionego wieczoru brutalnie tłukącym się w czaszce. I nie chodzi o to, że my wymagalibyśmy poświęceń od nich. Nie, nie... Meksykańska gościnność rządzi się swoimi prawami i, czy nam się to podoba, czy nie, czasem można poczuć się przysłowiowym wrzodem na D. Oczywiście tylko będąc nieprzystosowanym do życia Europejczykiem! Dla Meksykanów, takie poświęcenia to norma, a nawet przyjemność.
Do Ciudad de México dojechaliśmy około ósmej wieczorem, po zaledwie sześciu godzinach jazdy autostradą wiodącą przez malownicze, górskie pustkowia (jakkolwiek paradoksalnie to brzmi) z majaczącymi na horyzoncie wulkanami. Najpierw ośnieżonym szczytem Pico de Orizaba, a bliżej stolicy zaklętą na wieki w kamień parą kochanków: Popocatepetl i Ixtaccihuatl. Piszę o "zaledwie sześciu godzinach", bo porównywalny odcinek z San Cristóbal do Oaxaca, jechaliśmy dwa razy dłużej, w dodatku autobusem śmierdzącym przelewającym się kiblem.
Z gigantycznego, wyglądającego z góry jak ogromne lotnisko, dworca TAPO, odebrała nas Maribel i Keyla, która z nieśmiałej i cichej dziewczynki, powoli wyrasta na fantastycznie pyskatą nastolatkę... (więcej informacji na temat kto jest kim w mojej meksykańskiej rodzince, znajdziecie w relacji z pierwszej wyprawy do Meksyku)
Niestety, długi weekend to nie tylko same przyjemności. Z tej okazji z Miasta Meksyk wyjeżdżają miliony samochodów, a kolejne miliony próbują się tu dostać. Sprawia to, że i tak niewyobrażalnie zakorkowane miasto, staje się niemal nieprzejezdne. Nie wspominam nawet niezwykłych umiejętnościach prowadzenia auta, jakie należy posiąść, żeby w ogóle wyjechać na ulicę. Maribel, mimo że mieszka tu od urodzenia, nadal nie do końca wierzy w siebie i o pomoc poprosiła szwagra Armando - jedyną cichą i niespotykanie spokojną osobę w Rodzinie.
Mimo kaskaderskich umiejętności Armanda - wcinanie się przed ciężarówki ciągnące cysterny z benzyną; wymuszanie pierwszeństwa bez względu na światła; zawracanie na środku ogarniętej chaosem ulicy - do domu dojechaliśmy po przeszło dwóch godzinach. Co i tak wszyscy uznali za niezły czas. Ale dzięki temu zajechaliśmy akurat na gotową kolację.
Powitaniom nie było końca! Kolacja szybko przerodziła się w okolicznościową fiestę z kilkoma butelkami tequili, które pojawiły się nie wiadomo skąd i samotną butlą mezcalu z robakiem, przywiezioną przez nas z Oaxaca. Nie lada atrakcję stanowiły też chapulines, które w stolicy stanowią niemalże taką samą egzotykę jak w Polsce. Dziewczyny, piszcząc, absolutnie odmawiały degustacji oaxaqueńskiego przysmaku. Faceci zaś prześcigali się w popisach, który z nich jest większym macho. Cichy Armando pobił wszystkich, zawijając setki krwawoczerwonych koników polnych w tortillę, podgrzewając je lekko i chrupiąc bez mrugnięcia okiem. Ponoć chapulines to afrodyzjak. Hmmm... Skaczą w człowieku jak obrazowo nam wytłumaczono.
Amatora, i to zapalonego, znalazł też robal z mezcalu. Mario uparł się, że nie odejdzie od stołu, póki go nie dosięgnie. Dodam tylko, że nad litrową butelką pracował praktycznie sam... Reszta towarzystwa wolała pozostać przy tequili. A nam nie wypadało podłączać się do, i tak skromnego, upominku. Ostatecznie, todos los borrachos, zakończyliśmy imprezę koło czwartej. W zasadzie nie byłoby nic strasznego w tym niepohamowanym wybuchu radości, gdyby nie fakt, że na sobotni poranek (z góry) zaplanowany był wyjazd na piramidy do Teotihuacán.
Zanim jeszcze obudził mnie kac, w głowie zaczął kołatać się lęk przed nim, nie dający spokojnie spać. Kilka delikatnych łyków wody, jakiś bogaty w konserwanty pączek, który ostał się w plecaku z jednej z autobusowych przepraw i... Ufff... Przyjęło się. Będę żył! Tylko w domu dziwnie cicho...
Na szczęście "punktualność" jest w Meksyku pojęciem bardzo abstrakcyjnym. Rano zrobiło się dopiero wtedy, gdy wszyscy uznali, że poważniejsze dolegliwości związane z miniona nocą już przespali, czyli koło południa.
Schody, schody, schody... 2008-11-15
Przebić się przez Miasto Meksyk w sobotnie popołudnie nie jest prosta sprawą. Szczególnie, że, jak dowiedziałem się od Maribel, zaczęła się już gorączka świątecznych zakupów. Do San Juan dojechaliśmy w niemal niekończącym się korku, jakieś półtorej godziny (+/- 50 kilometrów!).
Niefortunnie, widać okruchy minionej nocy, zaparkowaliśmy przy pierwszej (trzeciej) bramie, prowadzącej do najmniej widowiskowego obiektu w Zona Arqueológica Teotihuacán, tak zwanej Piramidy Quetzalcoatla. Tak zwanej, bo w rzeczywistości była to prawdopodobnie jedynie duża świątynia, a nie piramida porównywalna do swoich dwóch wielkich sąsiadek - Piramid Słońca i Księżyca. A dlaczego niefortunnie? Otóż cały kompleks Teotihuacán zbudowano wzdłuż osi utworzonej przez Aleję Umarłych - prawie pięciokilometrową ulicę, której początek (koniec?) wyznacza Palaza de la Luna przed Piramida Księżyca, a koniec (początek?) właśnie Świątynia Quetzalcoatla. Czekał nas więc długi spacer...
[W rzeczywistości mijam się trochę z prawdą. Dokładnie dwu-i-pół milowy odcinek Avenida (czasem nazywanej też Calzada) de los Muertos, to tylko fragment. Odkryty i odrestaurowany wraz z przyległymi budowlami. Reszta ginie gdzieś za ogrodzeniem strefy archeologicznej pod grubą na ponad tysiąc lat warstwą ziemi i wspomnień, porośniętych gigantycznymi agawami i owocującymi opuncjami.]
Przed Świątynią Quetzalcoatla, proponuję mały eksperyment. Sprzedał mi go w ubiegłym roku jeden z setek sprzedawców pamiątek kręcących się po okolicy. Stajemy w odpowiednim miejscu między schodami prowadzącymi na szczyt świątyni, a budynkiem na środku placu, klaszczemy w dłonie i słyszymy... głos ptaka quetzala - świętego ptaka wielu cywilizacji prekolumbijskich. Nie wiem jakim cudem, ale echo zniekształca odgłos klaskania w dziwne kwakanie, które podobno, jako żywo przypomina oryginał.
W słoneczny, ale strasznie wietrzny i chłodny dzień, Teotihuacán nie zachwyca tak bardzo. Szczególnie kiedy jest się tu po raz trzeci. Dla Mi Amor był to jednak debiut, więc nie było mowy o jakimkolwiek oszukiwaniu i skracaniu wycieczki. To ona narzuciła marszrutę i nie miała dla nas (mnie i części rodzinki Cardenasów) grama litości. Już sam spacer Aleją Umarłych, z ciągłym wchodzeniem i schodzeniem ze schodów był męczący. Ale prawdziwe, kamienne schody, zaczęły się pod Piramidą Słońca.
Podobno trasa na szczyt to przeszło dwa i pół kilometra, choć sama piramida ma "zaledwie" siedemdziesiąt metrów w pionie, co daje jej trzecią pozycję na liście najwyższych piramid na świecie. Za to na pewno trasa na szczyt to spore wyzwanie dla palacza na kacu... I nie zapominajmy o rozrzedzonym na tej wysokości powietrzu!:-) Ale udało się. Szczyt zdobyty! Po raz kolejny! Wraz z tysiącami innych turystów, więc wyczyn raczej nie kwalifikuje się do odnotowania złotymi literami.
Nie mniejszym wyzwaniem, choć bardziej sprawnościowym niż kondycyjnym, jest droga powrotna. Dawniej, szczyt piramidy wieńczyła świątynia poświęcona jednemu z teotihuacańskich bogów. Aby wierni nie mogli odwracać się do niego plecami, schody zbudowano tak, że najłatwiej (a przynajmniej najwygodniej i najbezpieczniej) schodzi się z nich tyłem. Czyli z pochyloną głową i twarzą zwróconą w kierunku... schodów. Poza tym, stopnie przystosowane są do małych indiańskich stóp, a nie europejskich dziesiątek.
Za to schody drugiej, trochę młodszej Piramidy Księżyca, zbudowano chyba z myślą o gigantach. Każdy stopień ma około pół metra! Mimo że od kilku lat górna połowa piramidy jest niedostępna, wspinaczka i tak jest niezbyt wygodna. Dlatego ja trzeci raz sobie odpuściłem i na Moją Lepszą Połowę zaczekałem na dole.
Ale... Niech was nie zmyli mój bark entuzjazmu! To tylko wynik chwilowej niedyspozycji. Piramidy w Teotihuacán są genialne. Wiem, że takie porównania nie mają większego sensu, ale spośród wszystkich stref archeologicznych jakie odwiedziłem w Meksyku, ta nieodmiennie robi na mnie największe wrażenie. Potęgi piramid nie da się opisać słowami, ani oddać na zdjęciach. Trzeba naprawdę ogromnej fantazji, żeby wyobrazić sobie jak, wieki temu, udało się zbudować tak ogromne miasto. Bo piramidy to przecież tylko dwa "wieżowce" w wielkiej metropolii pałaców, świątyń, szkół, pracowni artystycznych, targów i mnóstwa innych budynków, w których, w okresie świetności Teotihuacán, mieszkało, modliło się, pracowało, rządziło... przeszło sto tysięcy ludzi! Liczba, o jakiej hiszpańscy odkrywcy, jeszcze wiele lat po jego upadku, nawet nie śnili.
Powrotne pięć kilometrów uzmysłowiło nam, że najwyższa pora coś przekąsić. A skoro już jesteśmy w San Juan, warto przy okazji odwiedzić ciotkę Rebekę i wuja Joela.
Na targu w miasteczku kupiliśmy pieczone z kaktusami (nopales) kurczaki i ręcznie robione tortille, po czym, jak zwykle... zabłądziliśmy w uliczkach San Juan. To standardowa procedura, powtarzana nie tylko na potrzeby turystów z Polski, ale przy każdych odwiedzinach wujostwa przez Maribel i rodzinkę. Dopiero telefoniczne konsultacje doprowadziły nas pod właściwą bramę.
Uwielbiam tu przyjeżdżać! To taka namiastka wiejskiego, ranczerskiego życia w wydaniu meksykańskim. Czas spędza się tu głównie na jedzeniu różnych grillowanych pyszności, popijaniu tequili i niezobowiązujących rozmowach. Taka sjesta, tyle że na jawie. Leniwie, spokojnie, powolutku... Jutro też jest dzień. Mañana...
Tylko czasem atmosfera się zagęszcza. Ale zazwyczaj całkiem nieszkodliwie. Gdy, na przykład, przy kolejnej kolejce niechcący rzuci się uwagę na jakiś kontrowersyjny temat. Wtedy, tradycyjne i trochę męczące meksykańskie przytakiwanie i zgadzanie się z gościem we wszystkim co mówi, choćby były to największe bzdury, idzie w kąt, a odzywa się ułańska fantazja, w tym rejonie świata nazywana machismo, zaś wersji politycznie poprawnej - temperamento.
Gorąco robi się też kiedy lekko podchmielony wuj Joel zaczyna chwalić się przed gośćmi wykopaliskami z... ogródka. A ma ich kilka worków! Jakieś łupiny - pozostałości ceramiki. Obsydianowe groty strzał - jeden taki mam do dziś jako pamiątkę pierwszego spotkania z rodziną z San Juan. Figurki i różne drobiazgi, a nawet... sporej wielkości rzeźby! Wszystko to pozostałości po wielkim Teotihuacán, którego centrum z piramidami, znajduje się zaledwie 2-3 kilometry od tarasu, na którym Joel z dumą prezentuje swoje skarby przyjezdnym.
Największy skarb, o którym gospodarz zawsze wspomina szeptem, spoczywa jednak w ziemi i tam pozostanie. To grób kobiety pochowanej wraz z dzieckiem. Tajemnicę ich śmierci mogliby zapewne wyjaśnić specjaliści, ale o wpuszczeniu ich na swoje podwórze wuj Joel nie chce nawet słyszeć...
Chilangotlán... Historie rodzinne [2] 2008-11-16
Szkoda, że tym razem czasu wystarczyło nam tylko na marna rozgrzewkę. Wczesnym wieczorem musieliśmy wracać do stolicy, żeby odebrać z autobusu świeżo upieczoną wybrankę serca Mario - Liz. W domu natomiast, czekała na nas kolejna impreza. Znowu doczekaliśmy się poranka, pokładając się ze śmiechu, bo z "krótką wizytą", która przeciągnęła się na następne trzy dni, wpadł Enrique - brat Sergia, ojca Mojej Rodzinki. Facet jest zawodowym clownem, ale po godzinach też potrafi być zabawny. Do bólu brzucha!
Tylko przez chwilę nie było mi do śmiechu. Jako przysmak wieczoru, Sergio - jedyny gotujący w rodzinie facet - przygotował wątróbkę. Przy całej mojej otwartości kulinarnej, wątróbka wywołuje u mnie autentyczny odruch wymiotny. Starałem się jak mogłem. Zalałem wszystko piekielnie ostrą salsą i zasypałem wszelkimi dodatkami, ale ten cholerny smak przebija wszystko! Jeden jedyny kęs na jakiego się skusiłem, należał do tych najtrudniejszych w życiu. Zdecydowanie wolę chapulines!
Mi Amor, która darzy wątróbkę równie ciepłym uczuciem, była silniejsza. Zjadła całą porcję. "Proszę cię! Tylko nic nie mów!" - wycedziła, gdy odetchnąwszy z ulgą zapytałem jak jej smakuje...
Na niedzielę, jedynym punktem w programie, były odwiedziny Casa Azul - domu słynnej Fridy Kahlo, a przy okazji spacer po Coyoacán - najprzyjemniejszej dzielnicy Miasta Meksyk. Choć w każdy weekend ściągają tu tłumy i na głównym skwerze - połączone Plaza Hidalgo i Jardín del Centenario - bywa naprawdę ciasno, oddycha się tu zupełnie innym powietrzem. I to nie tylko za sprawą zieleni, której jest tu zdecydowanie więcej niż w pozostałych (choć nie wszystkich) częściach miasta. Coyoacán to schronienie stołecznej inteligencji, armii artystów wszelkiej maści i miejsce schadzek młodzieży. Mniej tu cepeliady i uwodzenia turystów, a więcej prawdziwej, nieskrępowanej wolności.
Zastanawiam się jak w tym bałaganie odnajduje się Cejrowski, który gdzieś na Coyoacán ma swoją meksykańską hacjendę.
Zamiast wracać prosto do domu na uroczysty obiad - specjalnie przygotowane przez dwie babcie tradycyjne pozole - z Coyoacán pojechaliśmy do centrum. Liczyliśmy, że mimo niedzieli i późnej pory, uda nam się jeszcze zajrzeć do Palacio Nacional, żeby zobaczyć murales Diega Rivery zdobiące jego ściany. Jak dla mnie, to absolutny numer jeden na liście atrakcji Miasta Meksyk. Jeśli miałbym możliwość odwiedzenia tu tylko jednego miejsca, byłby to Pałac Prezydencki. Cóż... W inną niedzielę o tej samej porze nie stanowiłoby to najmniejszego problemu, ale w tę konkretną, 16. listopada, Palacio Nacional było zamknięte z powodu małego remontu, z okazji obchodów Święta Rewolucji. Do wtorku... Niestety, wtedy będziemy lądować w Londynie. ¡Mierda!
Indianie-przebierańcy tańczący na chodnikach wokół ogromnej Katedry, którzy w ostateczności mogą stanowić jakąś atrakcję, wraz z zachodzącym słońcem też zaczęli się zwijać, bo... zimno im. No dobra, można im wybaczyć. Wieczór był rzeczywiście chłodny, a oni tańczą odziani głównie w opaski z piór.
Zrobiliśmy szybką rundę po Katedrze i już mieliśmy wracać do domu, gdy przypomniałem sobie, że przy Avenida Madero jest najlepsza tortería w Mieście Meksyk. Torta Brava, bo tak o ile pamiętam się nazywa, zdecydowanie NIE wygląda na knajpę z centrum stolicy poważnego państwa! Standard, nazwijmy go dyplomatycznie, typowo meksykański, więc raczej odstraszający obcych, a przyciągający miejscowych. Tłumy są tu zawsze! Na wolny stolik - przykryty ceratą i lekko przybrudzony, ale nie łatwy do zdobycia - czekaliśmy ze dwadzieścia minut. Było warto! Wszelkie "zakurzone" meksykańskie przekąski, smakują w Torta Brava wyśmienicie! A ceny zdecydowanie zachęcają (od 16 pesos za trzy tacos).
Po przekąsce, żeby dobrze się ułożyła przed domowym obiadem, przespacerowaliśmy się jeszcze pod Bellas Artes, gdzie Mario niechcący wygadał się, że zna fajny lokal ze stripteasem całkiem niedaleko. Liz - chwilowej narzeczonej - nie bardzo się to spodobało...
W domu, oprócz dotychczasowego i licznego grona rodzinnego, czekali na nas Veronica i Sergio Lara (ci z Villahermosa) z dzieciakami. Wracając z Nowego Jorku, uznali, że można się jeszcze raz pożegnać i zamiast lecieć prosto do domu, zatrzymali się na noc w Meksyku. Do imprezy dołączył też brat Very i Maribel - Gordo, czyli grubas, którego prawdziwe imię zagubiło się gdzieś pod wiekową warstwą tłuszczu. On, oczywiście, też przyprowadził rodzinę. W sumie zrobiło się nas ze trzydzieści osób. A najfajniej w tym gronie wyglądały babcie: Queta - pomarszczona, wiecznie z papierosem i telefonem w rękach, o niespożytej energii i Raquel - dostojna, cichutka starsza pani o błękitnych oczach. Obie uwijały się w kuchni, raz odpędzając, a raz ściskając i całując przewalający się przez dom tabun mniejszych i większych wnucząt. Co ciekawe, meksykańska młodzież nie zwraca szczególnej uwagi na podziały wiekowe i praktycznie wszyscy, niemal do dwudziestolatków włącznie, wygłupiają się razem.
A pozole, które stanowiło przysmak wieczoru? Znów dyplomatycznie, powiem tak: największą atrakcją pozole jest specjalna kukurydza, wyglądająca w zupie jak ludzkie zęby! Reszta składników też nie ułatwia konsumpcji... Ale zamykając oczy, można się naprawdę delektować. Szczególnie w tak fantastycznej atmosferze.
Chilangotlán... Z dreszczykiem! 2008-11-16
Aha... Przypomniało mi się! Zaopatrzenie w trunki zobowiązali się załatwić Mario i Diego (od wielu lat facet Amarylis, o którego Sergio - jej ojciec - jest chorobliwie zazdrosny). Znają jakiegoś typa, który (oczywiście nielegalnie) sprzedaje alkohol ze stref bezcłowych. "Po zakupy" wybrałem się z nimi. Im bliżej byliśmy celu, tym większe wątpliwości ogarniały chłopaków, czy aby to nie był głupi pomysł, żeby mnie zabierać. Do supermarketu, jak się okazało, nie jechaliśmy...
Moja Rodzinka mieszka na Iztapalapie - bardzo nieciekawej (i to, bynajmniej, nie architektonicznie) dzielnicy Miasta Meksyk. Ich okolica (kolonie Escuadrón 201 i Heroes de Churrubusco) należy jednak do tych stosunkowo spokojnych. Na ulicach nie stoją wraki samochodów, świecą latarnie, ludzie uśmiechają się do siebie, a w towarzystwie miejscowych można tu nawet wyjść po zmroku na spacer.
Są jednak na Iztapalapie miejsca "gdzie nie warto się pałętać". Należą do nich cerros, czyli wzgórza. Od reszty miasta oddziela je swoisty pas ziemi niczyjej - estakady i miejskie arterie, jakieś zarośla, trochę trawy...
Gdy tylko wjechaliśmy na jedno ze wzgórz, chłopaków dopadł w swoje szpony strach. Diego wyłączył (!!!) światła i muzykę, a obaj z Mariem sprawdzili, czy na pewno zamknęli od środka drzwi. Choć to akurat praktyka codzienna i niemal odruchowa przy wsiadaniu do auta. Pozamykali okna i zaczęli nerwowo się rozglądać...
Uliczki cerros są wąskie i kręte, pozastawiane jakimiś sypiącymi się autami, wrakami, gruzem i masą śmieci. Światło dają tylko nieliczne działające latarnie i małe sklepiki otwarte do późna. Przed jednym z nich pojawiła się pierwsza przeszkoda. Ekipa kolesi wyglądających jak żywcem wyrwani z gangsterskiego filmu o przedmieściach Los Angeles albo Nowego Jorku, w najlepsze popijała sobie browarki na wąskim chodniku i ulicy.
Diego bardzo wolno podjechał na odległość dającą możliwość szybkiego wycofania i... czekał. Nie zatrąbił, nie mrugnął światłami... Po prostu czekał. Goście nie kwapili się, żeby ustąpić drogi, ale po minucie-dwóch uznali, że można nas przepuścić i powoli się odsunęli, robiąc nam wąski przejazd. Po krótkim wahaniu, Diego ruszył. Powoli przejechał obok milczących ponurych twarzy, po czym czując się pewniej dodał gazu.
Cel naszej wycieczki znajdował się na tej samej ulicy, kilkadziesiąt metrów. Mario wyskoczył z samochodu i szybko schował się w bramie jakiejś rudery. My, oczywiście znów zaryglowani w aucie (co... bądźmy szczerzy... daje umiarkowane poczucie bezpieczeństwa), zawróciliśmy i z włączonym silnikiem, na biegu i nogą na sprzęgle czekaliśmy... Przyznaję, na początku cała sytuacja wydawała mi się dość zabawna, ale bladość i rozbiegany wzrok Diego sprawiły, że i we mnie zaczęły budzić się obawy.
- A co jeśli na nas ruszą? - zapytałem.
- Jedziemy!
- A jeśli nie zejdą z drogi?
- To ich problem. Jedziemy po nich.
- Co z Mario?
- Mario jest bezpieczny tam gdzie jest. Koleś, do którego poszedł jest tu ważny.
- No to skoro Mario jest bezpieczny, to my chyba też?
- Niekoniecznie. Najpierw musiałbym zadzwonić do tego gościa, żeby wyszedł i ustawił chłopaków, a na to mogłoby nie wystarczyć czasu.
Hmmm... Miłe perspektywy jak na ostatni wieczór w meksykańskiej stolicy.
Pięć, może dziesięć minut jakie spędziliśmy czekając na Mario, wydawały się wiecznością. Gdy w końcu wrócił, towarzyszył mu "ważniak" - niewysoki, sympatyczny grubasek, rzucający niezrozumiałymi dla mnie dowcipami, z których cała trójka śmiała się do łez.
Żeby ominąć podsklepową gangsterkę, Diego skręcił w pierwszą uliczkę i... utknął. Przejazd blokował z jednej strony wiekowy pick-up, a z drugiej hałda piachu. Nijak nie dało się przejechać, a co gorsza, nie było też mowy o zawróceniu samochodu. W tym momencie panika dopadła i mnie. Na wstecznym dojechaliśmy do ulicy obstawionej przez robos, jak mówili o nich Mario i Diego, i po kolejnym wahaniu ruszyliśmy...
Obyło się bez jakichkolwiek niespodzianek. Wszyscy odetchnęliśmy, można było otworzyć okna i włączyć muzę.
Szczerze mówiąc, nie wiem czy rzeczywiście coś nam groziło, ale trudny do ukrycia lęk chłopaków, a później wybuch radości, podpowiedziały mi, że następnym razem powinienem zostać w domu.
Chilangotlán... Un día triste... 2008-11-17
Dzięki temu, że pożegnalna imprezka, choć huczna, nie obfitowała w toasty, ostatni poranek w Meksyku mogliśmy zacząć w miarę wcześnie i w całkiem dobrej formie. Zanim reszta towarzystwa wygramoliła się z łóżek, my byliśmy już spakowani i gotowi do drogi. Chociaż do samolotu zostało jeszcze dziesięć godzin.
Mi Amor, która szybko zrozumiała, że meksykańska fiesta to nie szkółka niedzielna, pogodziła się też z faktem, że zwiedzać Miasto Meksyk będziemy mogli tylko przyjeżdżając tu albo incognito, albo na cały miesiąc. Spośród czterdziestu milionów atrakcji i ciekawostek największego miasta świata, chciała jednak tym razem zobaczyć jedną - Bazylikę Matki Boskiej z Guadalupe. Odmawianie kobiecie spotkania z Najświętszą Panienką byłoby nie tylko nieuprzejme, ale wręcz ocierałoby się o wykroczenia grzeszne! Od siebie, do listy życzeń dodałem Plac Tlatelolco i, korzystając z czasu jakim na TEJ ziemi obdarował nas pan na niebiosach (British Airways), po raz ostatni ruszyliśmy w miasto.
Obok wspomnianych gdzieś wyżej murales z Palacio Nacional, Plac Trzech Kultur (Plaza de las Tres Culturas albo Plaza Tlatelolco) to jedna z moich ulubionych atrakcji meksykańskiej stolicy. Chociaż nie lubię określenia "atrakcja" w odniesieniu do do miejsca tak naznaczonego przez historię. A tę upamiętniają dwie kamienne tablice.
Pierwsza wspomina dawne dzieje, gdy dwa obce sobie narody - Mexicas/Aztekowie i Hiszpanie - stoczyły tu ostatni, decydujący bój, kończący panowanie Boga Słońca i rdzennych mieszkańców tych ziem. Wbrew powszechnej niewiedzy, upadek azteckiego imperium nie oznaczał jednak powstania imperium (czy choćby jego namiastki) hiszpańskiego. Jak, chyba w najmądrzejszych w historii słowach, mówi tablica: "Nie była to ani porażka, ani zwycięstwo. Były to bolesne narodziny Narodu Metysów - dzisiejszych Meksykanów".
Bo rzeczywiście, dziś tylko znikomy procent mieszkańców kraju może uważać się za "czystych Białych", a zaledwie około dziesięciu procent za "prawdziwych Indian". Reszta, to potomkowie Malinche - pierwszej Indianki (przynajmniej legendarnie i symbolicznie), która urodziła dziecko nowego pana tych ziem...
--
Wyjdź, synu mój, wyjdź już z lędźwi moich, wyjdź owocu zdrady, wyjdź synu dziewki, wyjdź skurwysynu... najdroższy synku mój, wyjdź na ziemię, która nie jest już moją ziemią ani ziemią twojego ojca, tylko twoją... wyjdź synu, owocu dwóch wrogich sobie krwi... wyjdź, synu, aby wziąć w posiadanie dziedzictwo twoje, kraj, który powstał ze zbrodni i nietrwałych marzeń.
[Carlos Fuentes, Wszystkie koty są bure, za: Irena Kisielewska, Maria Stern, Meksykańskie ABC, Iskry, Warszawa 1977]
--
Równie krwawe i równie bolesne wydarzenia miały tu miejsce czterdzieści lat temu. Domagających się demokratyzacji i kilku ulg studentów, zmiażdżyła potężna machina wojskowa. Rządzący chcieli zapewnić sobie spokój przed majacą rozpocząć się za kilka dni olimpiadą. Zapewnili sobie otwartą i krwawiącą do dziś ranę...
Zdecydowanie mniej emocji budzi (choć mogłoby się wydawać inaczej) Sanktuarium Matki Boskiej z Guadalupe, przez Meksykanów nazywane po prostu la Villa - od nazwy dzielnicy, w której się znajduje. Przyznam szczerze, że nie potrafię mówić ani pisać o tym miejscu bez lekkiej ironii. Szanuję uczucia religijne innych, bez względu na wyznanie, ale... No właśnie!
Nie potrafię połączyć objawień Matki Boskiej, z gigantycznym kompleksem handlowo-rozrywkowym. Stragany z dewocjonaliami zaczynają się już na kilka kilometrów przed bazylika, a jej podziemia kryją (nie)zwyczajny hipermarket z Jezusami, Świętymi Judami i Antoniami, Matkami Boskimi... pod wymiar i w dowolnych kolorach. Na powierzchni natomiast gra muzyka, grupy taneczne z całego kraju, a nawet z całej Ameryki Łacińskiej, prezentują swoje programy artystyczne, wierni klaszczą i podśpiewują...
Nie znajduje wspólnego mianownika dla religijnej ekstazy pielgrzymów, często udręczających się w drodze do świętego obrazu, z ostrzeżeniami przed grasującymi tu masowo kieszonkowcami...
Nie umiem w końcu wyjaśnić, jakie cudowne właściwości ma mydło w płynie z wizerunkiem Najświętszej Panienki. Czyżby zmywało wszystkie grzechy?
Poznałem już trochę synkretyczną meksykańska duszę, jednak tego religijnego jarmarku nie ogarniam. Zupełnie odwrotnie niż Moja Lepsza Połowa, która od początku do końca czuła się tym zadziwiającym sanktuarium jak ryba w wodzie.
Ech... Rzeczywistość - paskudna zmora, przed którą skutecznie kryliśmy się przez trzy tygodnie, w końcu nas dopadła. Trochę łez, uścisków, babcinych błogosławieństw i całusów w czoło... A dziesięć godzin później wyjątkowo słoneczny jak na listopad Londyn...
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
dlaczego wcale ci się nie dziwię?:-)
-
Świetne opowieści Zfieszu!
Już nie mogę się doczekać kiedy sama zobaczę niektóre z tych miejsc:) -
że się powtórzę: mi casa es su casa:-)
-
dziękuję bardzo - z zaprosin skorzystam ;-)
-
masz jeszcze "dwa meksyki" (choć jeden od dwóch lat nie skończony), więc jak coś... zapraszam;-)
najważniejsze że się podobało i że się zastanawiasz:-) bardzo mnie to cieszy:-) -
No i dotarłam do końca; w sumie to trochę mi nawet szkoda, bo przyjemnie było...
-
z footprinta mam tylko kolumbię i nikaraguę, które kupiłem kiedyś na jakiejś wyprzedaży. w sumie tylko przejrzałem i nie maiłem okazji wykorzystać w plenerze, więc nie oceniam. choć wyglądają porządnie:-)
jeśli chodzi o transport... po macoszemu czy nie... o ile problemem nie jest raczej znalezienie w sieci informacji o połączeniach międzynarodowych czy pomiędzy dużymi miastami albo znanymi atrakcjami, o tyle takie np info o tym jak dostać się z mbour do joal-fadiout ciężko znaleźć gdziekolwiek. i po tym właśnie poznaję dobry przewodnik:-)
i tak... meksyk potrafi nauczyć innego pojęcia czasu i luźniejszego spojrzenia na świat. między innymi za to kocham ten kraj!:-) (o kuchni nawet nie wspominam!:-) -
Zgadza się - przewodniki transport traktują zwykle po macoszemu. Od jakiegoś czasu stawiamy na Footprint (chyba nie ma Polskiego wydania). A kurczowo trzymać się przewodnika to zwyczajnie nie potrafię :-) Kuchnia to mój ulubiony rozdział, historii nie lubię, ale jest kluczowa do zrozumienia kultury i nie wyobrażam sobie pomijania tego rozdziału.
Co do moich wspomnień z Meksyku to raczej na Kolumberze się nie znajdą - wiele lat temu byłam na dość dziwnym 10-dniowym wyjeździe. Mi Amor był na delegacji, więc poranki miał zajęte jakimiś szkoleniami... Prawdziwego Meksyku nie było wiele, ale dzięki temu wyjazdowi wiem, że mam alergię na pseudo-folklorystyczne występy, że obowiązkowo trzeba przejechać się lokalnym transportem i jeść to co "tambylcy". Wzbogaciła się nasza kuchnia, zakrzywiło pojęcie czasu, zdystansowały niektóre problemy... i złapaliśmy bakcyla na dalekie podróże (zabawny był brak zrozumienia w pracy, że wolę wyskoczyć do Patagonii niż kupić nowa plazmę ;-)
Wiem też, że do Meksyku wrócę! A Twoje podróże tylko to mogą przyspieszyć :-) -
to jak już zupełnie skończysz, podziel się swoimi meksykańskimi wspomnieniami:-)
co do przewodników... kwestia jest dość dziwna. na swoim przykładzie: w zasadzie bez przewodnka nie ruszam się gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem. z najprostszej przyczyny: nie wiem co jest na miejscu!:-) ale nigdy nie traktuję przewodników jako absolutnej wyroczni i nie podróżuję ich śladem - linijka po linijce - jak zdarza się to wielu (nie raz zdarzało mi się spotkać ludzi, którzy dosłownie dawali się prowadzić książce za rękę. dla mnie to trochę chore. wskazówki i sugestie owszem, ale nie zastępstwo rozumu! gdzie tu spontaniczność? i jaka różnica między wycieczką zorganizowaną?). zabawne, bo jeśli chodzi o lekturę przewodników, najbardziej zawsze przykładam się to wstępów: kultura, historia, kuchnia (!!!), zwyczaje... czyli fragmentów często przez innych pomijanych (to też znane z obserwacji). no i nie da się ukryć, że info o transporcie jest zazwyczaj nieocenione (nawet jeśli nie zawsze w stu procentach aktualne)
szkoda tylko, że przewodniki "psują" pewne miejsca. ale to w sumie chyba wina nie autorów czy wydawców, ale osób za miejsca odpowiedzialnych?
a na marginesie... najbardziej lubie rough guide'y!:-) (chyba od niedawna pwn wydaje je po polsku?)
i jeszcze jedno! coś co mnie bawi do łez! właśnie w kontekście polskich przewodników. spotkałem wielu "podróżników", którzy zamiast naszego pascala, który (to moje osobiste zdanie oczywiście) trzyma dobry poziom, zaopatrują się w kilka razy droższe LP, bo "są lepsze". szkoda że niewielu z nich zerka w stopkę:-) bo nagle okazuje się, że ten kiepski pascal to nic innego jak tłumaczenie rewelacyjnego przewodnika zagranicznego:-) -
już prawie skończyłam więc plus się należy :-) czyta się świetnie, ale moje oczy buntują się już na ciągłe gapienie w monitor.
A spostrzeżenia dotyczące lokali z Lonely Planeta są aktualne wszędzie na świecie! Zdecydowanie trzeba unikać hoteli, które się już tam pojawiły (kiepski stosunek ceny do jakości), a i sam ww przewodnik też traktujemy jako rozwiązanie ostateczne...
No i teksty, w stylu "ten hotel jest beznadziejny, a poza tym w ogóle nie istnieje"... Zwieszu - to nie tylko wspaniały opis Meksyku, ale i podróżowania w ogóle!
¡Muchas Gracias, Hombre! -
buteleczka mezcalu jeszcze stoi!:-)
-
Gracias, regresare aqui por supuesto :-)
-
stara... pisana "en vivo" na przełomie października i listopada 2008, przez co pełna była błędów wynikających z pośpiechu. ostatnio wziąłem się za sprzątanie starych relacji, bo kurzą się w piwnicy;-) stąd reaktywacja.
a pogubić się w "moich meksykach" chyba łatwo, bo kilka się nazbierało:-) ta relacja jest w każdym razie ostatnią... chwilowo:-)
ale jak widzę po ilości plusów, chyba wcześniej tu nie trafiłeś:-) więc... zapraszam! mi casa es su casa:-) -
Czy to nowa podroz czy stara? Bo sie pogubilem :-)
-
kolejna "wyremontowana" relacja:-)
-
ooo! tu też jeszcze sporo poprawek potrzeba. część pisana z meksyku pełna jest błędów i trochę taka niemrawa. się naprawi... ;-)
dzięki wszystkim za ostatnie plusy!!:-) -
masz własną trasę, czy z agenturą jakąś jedziesz? (wybacz jeśli cię uraziłem;-)
-
Bardzo ciekawa relacja. Czytam z ciekawością tym bardziej ze już za 2 mies i 14 dni też tam jade. jeee!
-
ja jestem "za"!:-)
-
Pracują ponoć w pocie czoła i starają się poprawić. Takie dostałem info, że informatycy pracują i będzie cool :)
-
może nadrabiają zaległości?:-)
-
He he, po kolumberowemu jest " tą relację " :)) Sorry, że się nabijam, ale nie mogę się powstrzymać. Ostatnio nawet dostałem odpowiedź na maila z 30 listopada :)) ups.
-
acha... zapomniałem... wybaczcie:-) wielkie dzięki dla wszystkich, którzy ostatnio oddali głos na tę relację:-)
-
dzięki dżanet;-) nie do końca podielam twój entuzjazm, ale podobaja mi się :ciekawe relacje foto"... bardzo dyplomatycznie:-) do końca tygodnia chce wrzucić kilka ostatnich punktów, które wreszcie zostały napisane, ale wciąż czekają na sekretarkę;-) kilka nowych fotek też będzie.
a rejony wcale nie odległe! za to po prostu pyszne!!! -
Świetnie opisane z ciekawymi relacjami foto ;) gratuluje dotarcia w tak odległe rejony !
-
ja też dostałem! przewodnik po szkocji... dwa dni po powrocie z edynburga:-)
-
właśnie miałem o tym napisać. ale to, że central nawalił, chyba nie zwalnia organizatorów konkursu z obowiązku dostarczenia/wypłacenia nagrody?
-
1000 zł piechotą nie chodzi. W sumie, to nawet lepiej niż te vouchery, bo można wydać na coś innego.
Cerntral lata już tylko czartery. -
@ewa - z tego co wiem, to CentralWings dał plamę :(
-
@ewa: to ile wydawałaś w myślach, jeśli można wiedzieć?:-) a w jakiś sposób się usprawiedliwili, wyjaśnili, itp? bo to rzeczywiście trochę nieładnie z ich strony.
@voyager: chyba jednak odpuszczę autopromocję. swoję drogą, na większości zdjęć z meksyku... robię zdjęcia:-) -
Kurcze, jak pieniężna to trzeb się wykłócać o swoje :) Może coś z tego będzie.
-
Dawaj, już przywykłem, że to portal do prezentowania siebie :)))
Wklej jakieś takie z plaży, albo basenu w kąpielówkach najlepiej, no chyba że masz bez, ale to mogłoby nie przejść.:)) Nie krępuj się. Tylko horyzonty wyrównaj !!
Już miałem nic nie pisać, ale pani Ewa się późno odezwała.
Ostatnio zająłem się wklejaniem zdjęć, a nie komentowaniem. -
sorrki za delay, ale w pracy byłem:-)
@ewa:
po pierwsze witam! lepiej póżno niż wcale... podobno;-)
po wtóre: nie krępuj się i pisz co tylko ci wena na palce przyniesie! i tu,i gdziekolwiek indziej. bo my, ale mówie to w sekrecie, nieświadomie i konsekwentnie tworzymy na kolumberze kółko wzajemnej adoracji, zwane w pewnych kręgach grupą trzymającą władzę. to ostatni dzwonek, żeby się przyłączyć!
i po trzecie w końcu: można bojkotować coś czego się nie ma? czy może chodzi ci o bojkot całego serwisu? tego chyba nie jestem w stanie uczynić;-) ale beznagrody jakoś się obejdę. bez łaski! mikołaj przyniesie mi lepszą;-)
@voyager: jeszcze słowo o portretówkach, a wrzuce swoje! wierz mi, że tego nie chcesz! w twoim wieku, ich oglądanie grozi zawalem;-) -
Dawaj słonie i żyrafy, Ciebie już obejrzałem :)
-
no, ewa... brawa za refleks ;)
-
He he he, to ja głównie go drążę , bo jak przeglądałem wszystkie zdjęcia, to natrafiłem na kilka takich i sporo było Twoich. Jak ktoś już napisał każdy może wklejać co chce, nie każdemu musi się to podobać. Ja wolę oglądać żyrafy, słonie itp. z Kenii.
Twoje portretówki są przynajmniej dobre w sensie jakościowym, ale są też tacy co wklejają swoje zdjęcie robione aparatem trzymanym w swoim ręku. Te są o wiele gorsze. -
Żaba jest obywatelką świata. Z dyplomem! Niech to wreszcie do Was dotrze. Kraków i Warszawa nie mają tu nic do rzeczy, świat kochani, świat! Lanckorona, Rumunia, fajki i cygara.
-
żaba jaka jest każby widzi... chińska. kalambury zaś warszawskie i już!
i zatanawiam się co ma testosteron do... właśnie.do czego? bo albo się pogubiłem, albo nie wyspałem. -
Zyje sobie i w pełnym zdrowiu :) , w ciszy i spokoju myśle nad kolejnymi wyprawami :) Maroko, lub Tanzania.
A kłótliwy nie jestem to się kłócić nie będe :) -
@zfiesz - warszawskie kalambury? żaba tak jest warszawska jak ja rumuńska (albo i mniej), i nie żadne kalambury, to wszak ironia jak na dłoni (rączce?)
@zaba - eh, testosteron im oczy zasłania tym panom tutejszym, nie pojmują prawd najprostszych -
głodnemu chleb na myśli!:-) wdzięczność niezmierną chciałem tylko wyrazić (i nie pominąć w wyliczance;-)
ironii "rączkowej" nadal nie rozgryzłem, ale to zapewne dlatego, że to jakieś wasze warszawskie kalambury.
a rebel... taaaa... na pewno się wyprze. spontanicznie;-)
prowokacji fotograficznej nie podejmuje. mój aparat jest o tyle genialny, że często robi lepsze zdjęcia, niż ja sam zamierzałem. to pewnie te, które się podobają;-) -
zfieszu - juz mi tak publicznie nie dziekuj, bo wyglada to cokolwiek dwuznacznie ;p
Jarek zaiste powrocil, ale jakby nie on... moze chory? zarobiony biedaczysko, nie ma czasu sie poklocic, buuu :(
chcialam tez zauwazyc, ze zfiesz ironista i tropiciel ironii nie dostrzegl jej w mojej wypowiedzi o trzymajacych sie z raczki (co jednak potraktuje jako swoj osobisty, choc maly, triumf ;p).
i jeszcze to, ze z tego, co mi wiadomo, profesjonalnie podchodzi do zdjec rebel, ale ona zaraz sie wszystkiego wyprze.
ja podchodze do swojego aparatu bardzo powaznie, ale on do mnie nie. i niby mniejszy, ale ma przewage. coz, tak to juz jest, cygaro, czy dagerotyp, zeby byl dym, trzeba wiedziec, z ktorej strony i jak sie to odpala ;)
-
Napisałem, że nie musicie się ze mną zgadzać. Nie przesadzajmy z tym profesjonalizmem, bo na jakimś portalu z profesjonalistami, każde moje zdjęcie zostałoby wyśmiane, każdziuteńkie. To jest tylko amatorka, nie ma nic z profesjonalizmem wspólnego, ale staram się. Ja pozostanę przy swoim, jak zdjęcie będzie fajne, to dam plusika, a jak nie, to nie i jeszcze mogę coś napisać.
Każdy niech tak robi jak uważa, nie ma problemu. Jak wkleisz zdjęcie z krzywym horyzontem, to nie omieszkam Ci o tym napisać :)) -
qrcze... przysnęło się człowiekowi chwilę po obiedzie i... wygląda, że to zaraźliwe. cisza jakaś niepokojąca nastała. czyżby rany po rzekomej wojnie towarzystwo lizało?
@voyager: proszę, przestań już! krytyka jest ok, ale nie popadajmy w obłęd. kolumber jest serwisem podróżniczym (turystycznym) a nie portalem dla profesjonalnych fotografów. i o ile zgodzę się z tobą, że na fotki znad hotelowego miejsce jest na naszej-klasie, o tyle czepianie sie kropek na niebie jest lekkim przegięciem. co do opisow i podpisów, dyskutowaliśmy o tym na twoim profilu. wyluzuj też z tą manią prześladowczą! nie zauważyłem żeby ktoś naprawdę ci dokopywał. delikatne droczenie się, to raczej wyraz sympatii. póki co, mamy tu bardzo miłe towarzystwo wzajemnej adoracji, więc nie dramatyzuj;-)
@kikk: ja mam tak samo. oczywiście znajomi smieją się ze mnie, że oglądam świat przez obiektyw, ale późnij domagają się fotorelacji. a jarek chyba się przebudził. nie zdąrzyłem dodać komentarza, bo zaspałem;-)
@rebelka: Pani Zwierzowa dziękuje:-) co do zoomow i symboli - po prostu widzę jak ludzie szybko je przerzucają oglądając zdjęcia. i tyle...
a pamiętasz jak pisałaś, że na kolumberze nie da się "pogadać"? wczoraj to była taka namiastka. jeszcze się rozkręcimy;-)
@żabcia: thx:-)
@żabcia, rebelka i kikk: jeszcze słowo o kokietowaniu, a... no!
p.s. zastanawiam się tylko dlaczego szanowna kolumberowa wierchuszka "nie zauważyła" subtelnej i rzuconej mimochodem uwagi o braku mojej nagrody?;-) nie żebym się domagał, bo album "polskie tatry" albo dvd o życiu seksualnym zebr nie jest szczytem moich marzeń, ale jeszcze nigdy w życiu nic nie wygrałem:-( -
To ja może napiszę coś od siebie, skoro przeze mnie te dyskusje. Ja może nie robię jakichś super powalających zdjęć, część jest starych, skanowanych, albo robionych słabym aparatem. Jednakże, jak wrzucam takie zdjęcia gdzieś na stronę ( np. tu), to ze względu na szacunek dla oglądających staram się, aby te zdjęcia były jak najlepsze, maksymalnie ile się da. Nie lubię bylejakości i niechlujstwa. Ktoś ma 200 zdjęć prosto z matrycy, wrzuca wszystkie, bez opisów, bez selekcji, bez cienia obróbki i już jest fajnie. Szybko, łatwo i przyjemnie, wszyscy się cieszą i podziwiają :) Moim zdaniem jest lepiej wrzucić jedno fajne zdjęcie, niż 10 byle jakich. Nie wszyscy muszą się oczywiście zgadzać, ale nie popieram promocji niechlujstwa. Fotografia cyfrowa ma tę zaletę, że łatwo jest poprawić niedociągnięcia aparatu, albo wykonawcy, złego oświetlenia itp. Wiadomo, że nie ma sensu na siłę zmieniać wszystkiego, ale zwykłe wypoziomowanie, czy poprawa kontrastu tylko zwiększa atrakcyjność zdjęcia nic nie ujmując zamysłowi artystycznemu wykonawcy.
Jeśli ktoś się ze mną zgadza, to fajnie, jeśli nie to trudno, jakoś przeżyję.
Ze dwa razy spróbowałem coś napisać odmiennego, niż : ale super ta fotka i reakcje były takie sobie. Z tego wynika, że nie można żadnej krytycznej uwagi napisać, bo od razu się to spotyka z potępieniem. Jeśli chcecie, to możecie pisać, co w moich zdjęciach jest nie tak, a ja będę się tłumaczył, czemu tak jest :)
Podobnie ma się sprawa zamieszczaniem swoich portretów, no sorry, ale portal o turystyce nie jest do tego, tu nigdy nie zmienię zdania. Jest mnóstwo innych stron, gdzie można prezentować takie zdjęcia, ale tutaj wolę oglądać Chiny, czy Indie, a nie artystyczne portrety kolumberków.
Chyba przedstawiłem swoje "wizje".
Pozdrawiam -
Aha, proponuję również akcję "Bring j.a.rek back" - zniknął drań i nic nie pisze :)
Zainteresowanym powrotem j.a.rka proponuję wpisywanie się w jego profilu http://kolumber.pl/u/j.a.rek
Zfiesz, wybacz, że pod Twoją podróżą nie na temat, ale najwyraźniej, to jedno z najpoczytniejszych miejsc w kolumberze :)
-
No to brawo, mamy pierwszego kokieta kolumbera :) Zoomy lubię, symbole też, zwłaszcza te, które rozumiem :)
Voyager jako jedyny w tym towarzystwie IMO faktycznie podchodzi do zdjęć profeo. Podziwiam. Ja cykam na głupa i świetnie się bawię. A potem nie ma czego pokazać znajomym (na kolumberze, rzecz jasna).
A najbardziej w kolumberku lubię to, że foty są właśnie różne.
No i jeszcze trochę lubię te dyskusje :)
-
i ja rowniez oddalam symboliczny glos, a nawet kilka. co do wodospadu - hmm... :)
a co do zdjec w ogole, zgadzam sie z rebel, kokietujesz kolego :)
-
koniecznie pozdrów Panią Zwierzową! ;) i czasem się słuchaj... ;)
a zoomy i symbole - świetne. skąd to wziąłeś, że do nikogo nie przemawiają?? e?
to ja skończę dyskusję pt.: "kokietuje, czy nie" - kokietuje! ;)
a poza tym - setnie się dziś ubawiłam z wami... ;) -
nie będę rozpoczynał dyskusji pt: "kokietuje, czy nie". po prostu jestem dość krytyczny w stosunku do własnej "twórczości". w przypadku zdjęć z ostatniego wyjazdu, niech świadczy o tym choćby fakt, że do tej pory żadnych nie wywołałem. nieważne... kropka:-)
a jeśli chodzio "dziwność" zdjęć. wiesz... do tego typu konkursów ludzie często przysyłają fotki typu "ja na tle..." albo z czymś comożei jest egzotyczne, lub po prostu inne ale często w bardzo banalnej formie (zajrzyj jeszcze raz do tej galerii i poszukaj, gdzieśna końcu, fotki tygrysów... dla mnie masakra:-) niestety, często tego typu obrazki najbadziej przemawiają do publiki.
ja na przykład, najbardziej lubie foty w stylu tych z pierwszej galerii do tej podróży. takie "zoomy" albo symbole. ale one nie przemawiają do nikogo:-)
a w temacie "wodospadu" Pani Zwierzowa całkowicie się z toba zgadza, tylko że... nie zawsze jej słucham:-)
i jeszcze o "ruralu"... w meksyku to tez nie jest widok codzienny. zdjęcie zrobiłem na absolutnym zadupiu, trzy kilometry od gwatemali. nie byliśmy jedynymi, których ten widoczek zatrzymał. sami meksykanie dziwili się, jak "to-to" się uchowało. to coś w stylu konnych wozów grasujących, według "ludzi z zachodu", po polsce. ostatnio znajomy anglik, po powrocie z polski śmiał się z podbnej scenki. gdzieś w górach jechał sobie chłopek na wozie, a turyści (polscy) skakali dookoła i robili mu fotki.